Pora Deszczów
Przełożyła: Irena Lewandowska
Kiedy Irma wyszła, chuda, długonoga, uśmiechajNoc się po dorosłemu
szerokimi i jaskrawoczerwonymi jak u matki ustami, długo zamykajNoc za sobNo
drzwi, Wiktor zajNoł się starannym zapalaniem papierosa. To wcale nie jest
dziecko, myślał oszołomiony, dzieci nie rozmawiajNo w ten sposób. To nawet
nie brutalność, to okrucieństwo i nawet nie okrucieństwo - po prostu jest
jej wszystko jedno. Jakby nam udowodniła twierdzenie matematyczne - wszystko
obliczyła, przeanalizowała, rzeczowo zakomunikowała wynik i oddaliła się
potrzNosajNoc warkoczykami, absolutnie spokojna.
PrzezwyciężajNoc zażenowanie Wiktor spojrzał na Lolę. Na twarzy miała
czerwone plamy, wargi jej drżały, jakby chciała się rozpłakać, ale
oczywiście płakać nie zamierzała, była rozwścieczona do ostateczności.
- Widzisz? - zapytała Wysokim głosem. - Taka smarkata... Gówniara! Nie
ma dla niej nic świętego, każde słowo - zniewaga, jakbym nie była jej
matkNo, tylko szmatNo do podłogi, o którNo można wytrzeć buty. Wstyd mi
przed sNosiadami! Paskudztwo, chamka...
Tak, pomyślał Wiktor, i ja z tNo kobietNo żyłem. Chodziłem z niNo w
góry, czytałem jej Baudelairea, drżałem od jej dotknięcia, pamiętam jej
zapach., jzdaje się, że nawet biłem się o niNo. Do dzisiaj nie rozumiem, o
czym ona myślała, kiedy czytałem jej Baudelairea? Nie, to doprawdy
zdumiewajNoce, że udało mi się od niej uciec. Po prostu niepojęte, jak to
się stało, że mnie wypuściła? Zapewne też nie byłem bukiecikiem fiołków.
Pewnie i teraz nie jestem, ale wtedy piłem jeszcze więcej niż obecnie, a do
tego uważałem się za wielkiego poetę.
- Ty, oczywiście, nie masz do tego głowy, gdzie tam - mówiła Lola -
życie w stolicy, różne tam primabaleriny, artystki... Wiem wszystko. Nie
wyobrażaj sobie, że my o niczym nie wiemy. I ta twoja ogromna forsa, i
kochanki, i nie kończNoce się skandale... Jeśli chcesz wiedzieć, mnie to
jest doskonale obojętne, nie przeszkadzałam ci, robiłeś co chciałeś...
W ogóle gubi jNo to, że bardzo dużo mówi. Jako panna była cicha,
milczNoca i tajemnicza. SNo takie panienki, które od urodzenia wiedzNo, jak
się zachować. Ona wiedziała. ZresztNo i teraz właściwie nießle wyglNoda,
kiedy na przykład siedzi milczNoc na kanapie z papierosem i pokazuje
kolana... albo nagle splecie dłonie na karku i się przeciNognie... Na
prowincjonalnego adwokata to powinno nadzwyczajnie działać... Wiktor
wyobraził sobie sympatyczny wieczór - ten stolik przysunięty tak do kanapy,
butelka, szampan pieni się w kielichach, przewiNozana wstNożeczkNo
bombonierka czekolady i sam adwokat - wykrochmalony, muszka pod szyjNo.
Wszystko jak u ludzi i nagle wchodzi Irma... Koszmar, pomyślał Wiktor,
nieszczęsna kobieta.
- Sam powinieneś zrozumieć - mówiła Lola - że nie chodzi o pieniNodze,
nie pieniNodze teraz o wszystkim decydujNo. - Już się uspokoiła, czerwone
plamy znikły. - Wiem, że na swój sposób jesteś uczciwym człowiekiem,
kapryśnym, rozpuszczonym, ale przecież nie złym. Zawsze nam pomagałeś i
jeżeli o to chodzi, nie mam do ciebie żadnych pretensji. Ale nie taka pomoc
jest mi teraz potrzebna. Nie mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa, ale
unieszczęśliwić mnie również ci się nie udało. Masz swoje życie, a ja mam
swoje. Nawiasem mówiNoc, jeszcze nie jestem stara i niejedno jeszcze przede
mnNo...
Dziecko trzeba będzie zabrać, pomyślał Wiktor. Jak widać, Lola już o
wszystkim zadecydowała. Jeżeli Irmę tu zostawić, w domu zacznie się piekło.
Dobrze, ale gdzie ja jNo podzieję? Spróbuj być uczciwy, zaproponował sam
sobie, po prostu uczciwy. Tu trzeba uczciwie, to nie zabawka... Bardzo
uczciwie przypomniał sobie swoje życie w stolicy. - Niedobrze, pomyślał.
Można oczywiście najNoć gosposię. To znaczy wynajNoć na stale mieszkanie...
ZresztNo nie o to chodzi - Irma powinna być ze mnNo, a nie z gosposiNo. ..
Podobno dzieci wychowywane przez ojców - to najlepsze dzieci. Poza tym ona
mi się podoba, chociaż to bardzo - dziwne dziecko. A w ogóle to mój
obowiNozek. ObowiNozek uczciwego człowieka i ojca. I w tym wszystkim jest
wiele mojej winy. Ale to wszystko literatura. A gdyby tak uczciwie? Jeśli
uczciwie - to się boję. Dlatego, że ona będzie stała przede mnNo
uśmiechajNoc się szerokimi ustami, a co ja jej potrafię powiedzieć? Czytaj,
czytaj codziennie, czytaj, jak możesz najwięcej, nie musisz robić nic
innego, tylko czytaj. Ona to wie i beze mnie, a nic więcej nie mam jej do
powiedzenia. Dlatego właśnie się boję... Ale to jeszcze nie wszystko, jeśli
zupełnie uczciwie. Ja nie chcę, i o to właśnie chodzi. Przyzwyczaiłem się do
samotności. I lubię samotność. Nie chcę, żeby było inaczej... I tak to
właśnie wyglNoda, jeśli zupełnie uczciwie. Obrzydliwie wyglNoda, jak
zresztNo każda prawda. Cynicznie wyglNoda, egoistycznie, wstrętnie.
Uczciwie.
- Dlaczego milczysz? - zapytała Lola. - Masz zamiar tak milczeć bez
końca?
- Nie, nie, słucham cię - pośpiesznie powiedział Wiktor.
- Naprawdę słuchasz? Od pół godziny czekam, żebyś był łaskaw
zareagować. Ostatecznie to nie tylko mój e dziecko...
A z niNo też trzeba uczciwie? - pomyślał Wiktor. Z niNo to już zupełnie
nie mam ochoty - uczciwie. Ona zdaje się, wyobraziła sobie, że taki problem
można rozwiNozać w ciNogu paru sekund, nie ruszajNoc się z miejsca, między
jednym papierosem a drugim.
- Zrozum - powiedziała Lola - przecież nie proponuję, żebyś się sam
niNo zajmował. Przecież wiem, że jej nie weßmiesz i dzięki Bogu, że nie
weßmiesz, zupełnie się do tego nie nadajesz. Ale przecież masz znajomości,
kontakty, pomimo wszystko jesteś dość znanym człowiekiem - pomóż mi jNo
jakoś urzNodzić! SNo u nas przecież jakieś szkoły dla uprzywilejowanych,
pensje, specjalne gimnazja. Irma jest zdolnym, muzykalnym dzieckiem, ma
zdolności matematyczne i do języków.
- Pensja - powiedział Wiktor. - Tak, oczywiście... pensja...
Sierociniec... Nie, nie, żartuję. Warto nad tym pomyśleć.
- O czym tu myśleć? Każdy by się cieszył, gdyby mógł umieścić swoje
dziecko na dobrej pensji albo w specjalnym gimnazjum. Żona naszego
dyrektora...
- Słuchaj Lolu - powiedział Wiktor. - To jest dobry pomysł i postaram
się coś załatwić. Ale to nie takie proste, i na to potrzebny jest czas.
Oczywiście napiszę.
- Napiszę! To cały ty. Nie trzeba pisać, tylko jechać, osobiście
prosić, kłaniać się! Tak czy inaczej nic tu nie robisz! Tylko pijesz i
włóczysz się z dziwkami! Czy naprawdę tak trudno, dla rodzonej córki...
O do diabła, pomyślał Wiktor, jak tu jej wszystko wytłumaczyć? Znowu
zapalił papierosa, wstał i przespacerował się po pokoju. Za oknem
zmierzchało się i po dawnemu lał deszcz, obfity, ciężki, niespieszny -
deszcz, którego było bardzo dużo i który wyraßnie donikNod się nie spieszył.
- Ach, jak ty mi obrzydłeś! - powiedziała Lola z nieoczekiwanNo
złościNo - gdybyś wiedział, jak mi obrzydłeś...
Czas iść, pomyślał Wiktor. Zaczyna się święty macierzyński gniew,
wściekłość porzuconej kobiety i temu podobne. Tak czy inaczej, dzisiaj nic
jej nie odpowiem. I niczego nie będę obiecywał...
W niczym nie można na ciebie liczyć - mówiła dalej Lola. - Nieudany
mNoż, ojciec do niczego.... modny pisarz, widzicie go! Rodzonej córki nie
potrafił wychować... Pierwszy lepszy kmiot zna się na ludziach lepiej niż
ty! No i co ja mam teraz robić? Z ciebie przecież nie ma żadnego pożytku.
Sama gonię resztkNo sił i nic z tego nie wynika. Nic dla niej nie znaczę,
pierwszy lepszy mokrzak jest dla niej sto razy ważniejszy niż ja. No, nic,
jeszcze zobaczysz! Ty jej niczego nie uczysz, doczekasz się, że tamci jNo
nauczNo! Doczekasz się, że napluje ci w mordę tak jak mnie...
- Przestań, Lolu - powiedział Wiktor krzywiNoc się. - Chyba jednak
trochę przesadzasz. Jestem jej ojcem, to prawda, ale ty jesteś jej matkNo...
Twoim zdaniem wszyscy sNo winni oprócz ciebie...
- Wynoś się! - powiedziała Lola.
- Wiesz, co ci powiem? - powiedział Wiktor. - Nie mam zamiaru się z
tobNo kłócić. Będę myśleć. A ty...
Stała teraz wyprostowana i nieomalI dygotała, przewidujNoc oskarżenie,
gotowa z rozkoszNo rzucić się w kłótnię.
- A ty - spokojnie powiedział Wiktor - postaraj się nie denerwować. Coś
wymyślimy. Zadzwonię do ciebie.
Wszedł do przedpokoju i włożył płaszcz. Płaszcz był jeszcze mokry.
Wiktor zajrzał do pokoju Irmy, żeby się pożegnać, ale Irmy nie było. Okno
było otwarte na oścież, deszcz chlustał na parapet. Ścianę zdobił
transparent - wielkie, śliczne litery żNodały Proszę nigdy nie zamykać okna.
Transparent był pomięty, złachmaniony i pokryty ciemnymi plamami, jakby go
wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamknNoł drzwi.
- Do widzenia Lolu - powiedział. Lola nie odpowiedziała.
Na ulicy było już zupełnie ciemno. Deszcz zastukał po ramionach, po
kapturze. Wiktor przygarbił się wepchnNoł ręce głębiej do kieszeni. O, na
tym skwerze po raz pierwszy pocałowaliśmy się, pomyślał. A tego domu wtedy
jeszcze nie było, był pusty plac, a za placem - wysypisko śmieci, tam
strzelaliśmy z procy do kotów. W mieście było diabelnie dużo kotów, a teraz
nie widziałem ani jednego... Nie czytaliśmy tedy w ogóle, a Irma miała pełen
pokój ksiNożek. Jakie były w moich czasach dwunastoletnie dziewczynki?
Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zajNoczkami i
królewnNo ŚnieżkNo, zawsze we dwie, we trzy, szepczNoce sobie na ucho,
torebki ciNogutek, zepsute zęby. Czyścioszki, skarżypyty, a najlepsze z nich
były takie same jak my - podrapane kolana, oczy dzikie jak u rysia,
skłonność do odstawiania nogi... Wreszcie nastNopiły nowe czasy, czy co?
Nie, pomyślał. To nie czasy. To znaczy czasy oczywiście również... A może
mam córkę wunderkinda? Przecież zdarzajNo się wunderkindy. Jestem ojcem
wunderkinda. To bardzo zaszczytne, ale kłopotliwe, i nie tyle zaszczytne,
ile kłopotliwe, zresztNo koniec końców wcale nie zaszczytne... A tę uliczkę
zawsze lubiłem, dlatego że jest najwęższa ze wszystkich. Tak, a oto i
bijatyka. Słusznie, u nas po prostu inaczej nie można. Tak było u nas od
zarania dziejów. A w dodatku dwóch na jednego...
Na rogu stała latarnia. Na granicy oświetlonej przestrzeni mókł
samochód z brezentowNo budNo, a obok samochodu dwóch w błyszczNocych
płaszczach przyginało do jezdni trzeciego - w czymś czarnym i mokrym.
Wszyscy troje z wysiłkiem niezgrabnie dreptali po kocich łbach. Wiktor
zatrzymał się, a następnie podszedł bliżej. Trudno było pojNoć, co tu się
właściwie dzieje. Do bójki niepodobne - nikt nikogo nie bije. Na zapasy dla
wyładowania młodzieńczych sił tym bardziej nie wyglNodało - nie słychać
zawadiackich okrzyków, ani dziarskiego rechotu... Trzeci - ten w czerni -
nagle wyrwał się, upadł na plecy, a dwaj w płaszczach zwalili się
natychmiast na niego. I wtedy Wiktor zauważył, że drzwi samochodu były
szeroko otwarte i pomyślał, że czarnego albo właśnie wyciNognięto stamtNod,
albo próbujNo go tam wepchnNoć. Podszedł bardzo blisko i zaryczał:
- Wróć!
Dwaj w płaszczach odwrócili się jednocześnie i przez kilka sekund
patrzyli na Wiktora spod nasuniętych na oczy kapturów. Wiktor zauważył
tylko, że obaj sNo młodzi, że usta majNo otwarte z wysiłku, a następnie obaj
z niebywałNo szybkościNo dali nura do samochodu, silnik zawył, drzwi
trzasnęły i samochód zniknNoł w ciemnościach. Człowiek w czerni powoli wstał
i przyjrzawszy mu się Wiktor odstNopił do tyłu. Był to chory z leprozorium -
"mokrzak" albo "okularnik" jak ich nazywano z powodu żółtych kręgów wokół
oczu - w opasce z gęstego grubego materiału zasłaniajNocej dolnNo część
twarzy. Oddychał ciężko, z trudem unoszNoc resztki brwi. Po łysej głowie
spływała wóda.
- Co się stało? - zapytał Wiktor.
Okularnik patrzył nie na niego, tylko w bok, oczy wyszły mu na wierzch.
Wiktor chciał się odwrócić, i wtedy coś go z chrzęstem rNobnęło w kark, a
kiedy oprzytomniał, stwierdził, że leży twarzNo do góry pod chlustajNocNo
rynnNo. Woda wpadała mu do ust, była ciepława, o posmaku rdzy. PlujNoc i
kaszlNoc odsunNoł się i usiadł, opierajNoc plecy o ceglany mur. Woda, która
nagromadziła się w kapturze popłynęła teraz za kołnierz, moczNoc plecy. W
głowie huczały dzwony, trNobiły trNoby i biły bębny. Przez tę orkiestrę
Wiktor wypatrzył przed sobNo chudNo ciemnNo twarz. ZnajomNo. Gdzieś już go
widział. Jeszcze przed tym zanim usłyszał szczęk własnych zębów... Pomacał
językiem, ruszył szczękNo. Zęby były w porzNodku. Chłopiec nabrał pod rynnNo
wody w dłonie i chlusnNoł mu w oczy.
- Miły mój - powiedział Wiktor. - Wystarczy.
- Wydawało mi się, że pan jeszcze nie oprzytomniał - powiedział
chłopiec z powagNo.
Wiktor ostrożnie wsunNoł dłoń pod kaptur i pomacał kark. Tam był guz -
nic strasznego, żadnych pogruchotanych kości, nawet krwi nie było.
- Kto to mnie tak? - zapytał z zadumNo. - Nie ty, mam nadzieję?
- Będzie pan mógł iść sam, panie Baniew? - zapytał chłopiec. - A może
kogoś zawołać? Widzi pan, jest pan dla mnie za ciężki.
Wiktor przypomniał sobie, kto to jest.
- Znam cię - powiedział. - Ty jesteś Bol-Kunac, kolega mojej córki.
- Tak - powiedział chłopiec.
- No i bardzo dobrze. Nie trzeba nikogo wołać i nikomu o niczym mówić.
Może tylko posiedßmy jeszcze chwilę i oprzytomnijmy.
Teraz zauważył, że z Bol-Kunacem też nie wszystko jest w porzNodku. Na
jego policzku ciemniał świeży siniak, a górna warga była spuchnięta i
krwawiła.
- Może jednak kogoś zawołam - powiedział Bol-Kunac.
- A czy warto?
- Widzi pan, panie Baniew, nie podoba mi się sposób w jaki drga pański
policzek.
- Naprawdę? - Wiktor obmacał twarz. Policzę k nie drgał. - To ci się
tylko wy daj e... Tak. Teraz spróbujemy wstać. Co należy zrobić w tym celu?
W tym celu trzeba podciNognNoć nogi pod siebie... - podciNognNoł nogi pod
siebie i nogi wydały mu się niezupełnie własne. - Następnie lekko
odpychajNoc się od ściany przenieść środek ciężkości w taki sposób... -
nijak nie udawało mu się przenieść środka ciężkości, coś przeszkadzało. Czym
oni mnie tak urzNodzili, pomyślał. I to jak sprytnie...
- Pan sobie przydeptał płaszcz - zawiadomił go chłopiec, ale Wiktor już
sam uporzNodkował Swoje ręce i nogi, swój płaszcz i swojNo orkiestrę pod
czaszkNo. Wstał. PoczNotkowo trzeba było trzymać się trochę ściany, ale
potem poszło lepiej.
- Aha - powiedział. - To znaczy, że ciNognNołeś mnie stamtNod do tej
rynny. Dziękuję.
Latarnia była na miejscu, ale nie było ani samochodu, ani okularnika.
Nikogo nie było. Tylko maleńki Bol-Kunac ostrożnie gładził swój siniak
mokrNo dłoniNo.
- Gdzie się oni wszyscy podzieli? - zapytał Wiktor. Chłopiec nie
odpowiedział.
- Sam tu leżałem? - zapytał Wiktor. - Nikogo więcej nie było?
- Chodßmy, odprowadzę, pana - powiedział Bol-Kunac. - DokNod pan woli
iść? Do domu?
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - Widziałeś, jak oni chcieli złapać
okularnika?
- Widziałem jak on pana uderzył - odpowiedział Bol-Kunac.
- Kto?
- Nie poznałem. Stał tyłem.
- A ty gdzie byłeś?
- Widzi pan, ja leżałem tu, za rogiem...
- Nic nie rozumiem - powiedział Wiktor. - Może z mojNo głowNo jest coś
nie w porzNodku... Dlaczego właściwie leżałeś za rogiem? Mieszkasz tam?
- Widzi pan, leżałem ponieważ mnie ogłuszono wcześniej. Nie ten, który
pana uderzył, ten drugi.
- Okularnik?
Szli powoli, starajNoc trzymać się jezdni, żeby nie kapało z dachów.
- N - nie - odpowiedział Bol-Kunac po chwili namysłu. - Moim zdaniem
żaden nie miał okularów.
- O Boże - powiedział Wiktor. WsunNoł rękę pod kaptur i pomacał guza. -
Mówię o tym trędowatym, nazywajNo ich okularnikami. No wiesz, ci z
leprozorium... Mokrzaki...
- Nie wiem - powściNogliwie odezwał się Bol-Kunac. - Moim zdaniem oni
Wszyscy byli zupełnie zdrowi.
- No - no - powiedział Wiktor. Odczuł pewien niepokój i nawet
przystanNoł. - Ty co, chcesz mi wmówić, że tam nie było trędowatego? Z
czarnNo opaskNo, cały na czarno...
- On wcale nie jest trędowaty! - nieoczekiwanie zapalczywie powiedział
Bol-Kunac. - Jest zdrowszy od pana...
Po raz pierwszy w tym chłopcu pojawiło się coś chłopięcego i
natychmiast znikło.
- Nie jest dla mnie zupełnie jasne, dokNod idziemy - powiedział po
chwili milczenia poprzednim beznamiętnym i poważnym głosem. - Najpierw
wydało mi się, że zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widzę, że idziemy w
przeciwnNo stronę.
Wiktor wciNoż stał patrzNoc na niego z góry na dół. Jedno warte
drugiego, pomyślał. Wszystko obliczył, przeanalizował i spokojnie postanowił
nie informować mnie o rezultacie. I nie zamierza mi opowiedzieć, co tu się
stało. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wyglNoda na to. A może jednak bandyci?
Wiesz, czasy się zmieniajNo... Głupie gadanie, znam dzisiejszych bandytów...
- Wszystko się zgadza - powiedział i ruszył dalej. - Idziemy do hotelu,
ja tam mieszkam.
Chłopiec, wyprostowany, mokry i surowy szedł obok. PrzełamujNoc
niejakNo niezręczność Wiktor położył mu rękę na ramieniu. Nic szczególnego
nie zaszło - chłopiec jakoś to ścierpiał. ZresztNo bardzo możliwe, że po
prostu uznał, iż jego ramię okazało się przydatne w celach ściśle
utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego.
- Muszę ci powiedzieć - niezwykle poufnym tonem oznajmił Wiktor - że ty
i Irma macie dziwny sposób prowadzenia rozmowy. My w dzieciństwie
rozmawialiśmy inaczej.
- Doprawdy? - uprzejmie zapytał Bol-Kunac. - To znaczy jak?
- No, na przykład twoje pytanie brzmiałoby tak - chyba zasuwasz?
Bol-Kunac wzruszył ramionami.
- Chce pan powiedzieć, że tak byłoby lepiej?
- Na Boga, nie! Chcę tylko powiedzieć, że byłoby naturalniej.
- Właśnie to co najnaturalniejsze - zauważył Bol-Kunac - najmniej
przystoi człowiekowi.
Wiktor poczuł jakiś wewnętrzny chłód. I niepokój. Może nawet strach.
Jakby kot parsknNoł mu śmiechem prosto w twarz.
- To co naturalne, zawsze jest prymitywne - ciNognNoł tymczasem dalej
Bol-Kunac. - A człowiek jest istotNo skomplikowanNo, naturalność do niego
nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew?
- Tak - powiedział Wiktor. - Oczywiście.
Było coś zdumiewajNoco fałszywego w tym, jak po ojcowsku trzymał rękę
na ramieniu tego dzieciaka, który nie był dzieckiem. Aż mu łokieć zdrętwiał.
Ostrożnie cofnNoł rękę i wsadził jNo do kieszeni.
- Ile masz lat? - zapytał.
- Czternaście - odpowiedział z roztargnieniem Bol-Kunac.
- A - a...
Każdy chłopiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowałby się tym irytujNoco
niejasnym a - a, ale Bol-Kunac nie był każdym chłopcem, był nie każdym. Nie
interesowały go intrygujNoce monosylaby. Bol-Kunac rozmyślał nad relacjami
między naturalnym i prymitywnym w naturze i w społeczeństwie. Żałował, że
trafił mu się tak nieinteligentny rozmówca i do tego jeszcze rNobnięty w
głowę.
Wyszli teraz na Aleję Prezydenta. Tu było już bardzo dużo latarni i
nawet trafiali się przechodnie, pośpieszni, przygarbieni wielodniowym
deszczem mężczyßni i kobiety. Były tu oświetlone wystawy sklepowe i
rozjarzone neonowym blaskiem wejście do kina, gdzie pod daszkiem tłoczyli
się bardzo jednakowi młodzi ludzie nieokreślonej płci w błyszczNocych
płaszczach do kostek. A nad tym wszystkim poprzez deszcz błyskały złote i
niebieskie zaklęcia Prezydent jest ojcem narodu, Legionista Wolności, to
wierny syn prezydenta, Armia - nasza nieustraszona sława...
SiłNo inercji wciNoż jeszcze szli jezdniNo i przejeżdżajNocy samochód
zatrNobiwszy gniewnie przepędził ich na chodnik i obryzgał brudnNo wodNo.
- A ja myślałem, że masz co najmniej osiemdziesiNot lat - powiedział
Wiktor.
- Chyba pan zasuwa - wstrętnym głosem zapytał Bol-Kunac i Wiktor
roześmiał się z ulgNo. Jednak był to zwyczajny chłopiec, zwyczajny normalny
wunderkind, co to się naczytał Heibora, Zurzmansona, Fromfha i być może
nawet przebrnNoł przez Spenglera.
- Miałem w dzieciństwie kolegę - powiedział Wiktor - który postanowił
przeczytać Hegla w oryginale i nawet w końcu przeczytał, tyle że stał się
schizofrenikiem. Ty, w twoim wieku, niewNotpliwie wiesz, co to takiego
schizofrenik.
- Tak, wiem - powiedział Bol-Kunac.
- I nie boisz się?
- Nie.
Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponował:
- Może zajdziesz do mnie, żeby się wysuszyć?
- Dziękuję. Właśnie zamierzałem prosić o pozwolenie odwiedzenia pana.
Po pierwsze, chcę panu coś jeszcze powiedzieć, a po drugie, chciałbym
zadzwonić. Pozwoli pan?
Wiktor pozwolił. Weszli przez obrotowe drzwi, mijajNoc portiera, który
na widok Wiktora zdjNoł czapkę.. Wiktor poczuj dobrze sobie znane
wzburzenie, przedsmak nadchodzNocego wieczoru, kiedy można będzie pić, gadać
co ślina na język przyniesie i odsunNoć łokciem na jutro to, co tak
irytujNoco atakowało dzisiaj; przedsmak Jula Golema i doktora R. Kwadrygi,
być może poznam jeszcze kogoś, niewykluczone że coś się wydarzy - jakaś
awantura, albo narodzi się fabuła - i zamówię sobie dzisiaj minogi, niech
będzie miło i przyjemnie, - a ostatnim autobusem pojadę do Diany.
Kiedy Wiktor odbierał klucze w recepcji, za jego plecami odbywała się
rozmowa. Bol-Kunac rozmawiał ze szwajcarem. "Po co się tu pchasz?" - syczał
portier. - "Przyszedłem porozmawiać z panem Baniewem." "Ja ci pokażę rozmowy
z panem Baniewem - syczał portier. - Włóczysz się po restauracjach. .."
"Przyszedłem porozmawiać z panem Baniewem - powtarzał Bol-Kunac. -
Restauracje mnie nie interesujNo". "Tego brakowało żeby takiego szczeniaka
interesowały restauracje... A ja cię zaraz stNod wyrzucę..." Wiktor wziNoł
klucz i odwrócił się.
- E... - powiedział. Znowu zapomniał nazwiska portiera. - Chłopak jest
ze mnNo, wszystko w porzNodku.
Portier nic nie odpowiedział, minę miał niezadowolonNo.
Wiktor i Bol-Kunac weszli na górę. W pokoju Wiktor z rozkoszNo zrzucił
płaszcz i pochylił się, żeby rozsznurować buty. Krew uderzyła mu do głowy i
poczuł powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu, gdzie znajdował się guz,
ciężki i okrNogły jak ołowiana kula. Natychmiast wyprostował się, oparł o
futrynę i zaczai zdejmować but przytrzymujNoc piętę czubkiem drugiego.
Bol-Kunac stał obok, kapała z niego woda.
- Rozbieraj się - powiedział Wiktor. - Powieś wszystko na kaloryferze,
zaraz dam ci ręcznik.
- Chciałbym zadzwonić, jeżeli pan pozwoli - odparł Bol-Kunac nie
ruszajNoc się z miejsca.
- Bardzo proszę - Wiktor ściNognNoł drugi but i w mokrych skarpetkach
poszedł do łazienki. RozbierajNoc się, słyszał jak chłopiec cicho rozmawia,
spokojnie i niewyraßnie. Tylko raz jasno i dobitnie powiedział "Nie wiem".
Wiktor wytarł się ręcznikiem, narzucił szlafrok, wyj Noł czyste
prześcieradło kNopielowe i wszedł do pokoju. - Masz - rzekł i od razu
zorientował się, że wszystko na nic. Bol-Kunac nadal stał pod drzwiami i
nadal z niego kapało. .
- Dziękuję - powiedział. - Widzi pan, muszę już iść. Chciałbym jeszcze
tylko...
- Przeziębisz się - rzekł Wiktor.
- Nie, proszę się nie niepokoić, dziękuję panu. Ja się nie przeziębię.
Chciałbym tylko jeszcze omówić z panem pewien problem. Czy Irma nic nie
mówiła?
Wiktor rzucił prześcieradło na kanapę, przykucnNoł przed barkiem,
wyjNoł butelkę i szklankę.
- Irma mówiła mi mnóstwo rzeczy - odparł dosyć ponuro. Nalał do
szklanki dżinu na wysokość palca i dolał trochę wody.
- Nie przekazała panu naszego zaproszenia?
- Nie, żadnych zaproszeń mi nie przekazywała. Masz, wypij.
- Dziękuję panu, nie trzeba. Jeśli Irma nie przekazała, to ja przekażę.
Chcielibyśmy się z panem spotkać, jeśli można.
- Jacy - my?
- Gimnazjaliści. Widzi pan, czytaliśmy pańskie ksiNożki chcielibyśmy
zadać panu kilka pytań.
- Hm - powiedział Wiktor z powNotpiewaniem. - Jesteś pewien, że to
będzie dla wszystkich interesujNoce?
- Myślę, że tak.
- Ale ja nie piszę dla gimnazjalistów - przypomniał Wiktor.
- To nieważne - powiedział Bol-Kunac z łagodnym uporem. - Czy pan by
się zgodził? Wiktor z zadumNo pobełtał w szklance przejrzysty płyn.
- A może jednak się napijesz? - zapytał. - Najlepsze lekarstwo na
przeziębienie. Nie? W takim razie sam to wypiję. - Wychylił szklankę. -
Dobrze, zgadzam się. Tylko bez żadnych afiszów, ogłoszeń i tak dalej. W
najwęższym kręgu. Wy i ja... Kiedy?
- Kiedy panu będzie wygodnie. Nießle byłoby w tym tygodniu. Rano.
- Powiedzmy za dwa - trzy dni. Tylko niezbyt wcześnie. Powiedzmy w
piNotek o jedenastej. Dobrze będzie?
- Tak. W piNotek o jedenastej. W gimnazjum. Przypomnieć panu?
- ObowiNozkowo - powiedział Wiktor. - O rautach, soirees i bankietach,
jak również o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram się zapomnieć.
- Dobrze, przypomnę panu - rzekł Bol-Kunac. - A teraz jeżeli pan
pozwoli, to już pójdę. Do widzenia, panie Baniew.
- Poczekaj, odprowadzę cię - powiedział Wiktor. - Bo jeszcze ten...
portier coś ci zrobi. Dzisiaj jest w wyjNotkowo złym humorze, a sam wiesz
jacy sNo portierzy...
- Dziękuję panu, ale proszę się nie niepokoić - powiedział Bol-Kunac. -
To mój ojciec.
I wyszedł. Wiktor nalał sobie jeszcze raz na palec dżinu i padł na
fotel. Tak, pomyślał. Biedny portier. Jak on się nazywa? Głupio, że
zapomniałem, bNodß co bNodß jesteśmy towarzyszami w nieszczęściu, kolegami.
Trzeba będzie z nim porozmawiać, wymienić doświadczenia. Na pewno ma dłuższy
staż... Cóż za zdumiewajNoca koncentracja wunderkindów w moim zatęchłym
ojczystym miasteczku. Może to skutek podwyższonej wilgotności?... Odrzucił
głowę do tyłu i skrzywił się z bólu. A to drań, czym on mnie tak? Pomacał
guz. Najpewniej gumowNo pałkNo. ZresztNo skNod mam właściwie wiedzieć, jak
skutkuje gumowa pałka. Jak działa modernistyczne krzesło w "Pieczonym
Pegazie" - to wiem. Jak kolba automatu albo na przykład rękojeść pistoletu -
też wiem. Butelka po szampanie i butelka z szampanem... Trzeba będzie
zapytać Golema... W ogóle, to jakaś dziwna historia, dobrze byłoby się w
niej zorientować... I zaczNoł orientować się w tej historii, żeby dogonić
wypływajNocNo na drugim planie myśl o Irmie, o konieczności zrezygnowania z
czegoś, ograniczenia się w czymś tam, albo pisania do kogoś, proszenia o
coś... "Daruj stary, że zawracam ci głowę, ale nagle objawiła się moja
córka, mniej więcej dwunastoletnia, bardzo sympatyczne stworzenie, ale ma
matkę idiotkę i głupiego ojca a więc trzeba jNo umieścić gdzieś możliwie
daleko od głupich ludzi..." Nie chcę dzisiaj o tym myśleć, pomyślę o tym
jutro. Spojrzał na zegarek. W ogóle dosyć tego myślenia. Starczy.
Wstał i zaczNoł ubierać się przed lustrem. Brzuch mi rośnie, co u
diabła, skNod u mnie nagle brzuch? Taki zawsze byłem chudy i żylasty...
Właściwie nawet nie brzuch - szlachetny wypracowany kałdun, skutek
uregulowanego trybu życia i dobrego jedzenia - tylko brzuszek jakiś
parszywiutki, opozycyjny brzuszek. Pan prezydent na pewno nie ma czegoś
podobnego. Pan prezydent niezawodnie posiada szlachetny, opięty czymś
czarnym i błyszczNocym sterowiec...
ZawiNozujNoc krawat przysunNoł twarz do lustra i nagle pomyślał - jak
też wyglNodała ta pewna siebie, mocna twarz, tak uwielbiana przez kobiety
określonej konduity, nieładna, lecz mężna twarz wojownika o kwadratowym
podbródku, jak wyglNodał a ta twarz pod koniec historycznego spotkania.
Twarz pana prezydenta, również nie pozbawiona męskości z elementami kNotów
prostych pod koniec historycznego spotkania przypominała mówiNoc otwarcie
tylko między nami, świński ryj. Pan prezydent raczył podekscytować się do
najwyższego stopnia, z zębatej paszczy leciały bryzgi, a ja wyjNołem
chusteczkę i demonstracyjnie wytarłem policzek i to był z pewnościNo
najodważniejszy postępek w moim życiu, jeśli nie liczyć tamtego wypadku,
kiedy walczyłem z trzema czołgami jednocześnie. - Ale jak walczyłem z
czołgami - nie pamiętam, wiem tylko z opowiadań świadków, chusteczkę za to
wyjNołem świadomie i dobrze wiedziałem na co się odważam... W gazetach o tym
nie pisano. Gazety uczciwie i po męsku, z surowNo prostotNo poinformowały,
że "beletrysta W. Baniew szczerze podziękował panu prezydentowi za wszystkie
uwagi i wyjaśnienia jakie padły w trakcie rozmowy".
Dziwne, jak dokładnie to wszystko pamiętam. Stwierdził, że zbielał mu
koniec nosa i policzki. Tak właśnie wtedy wyglNodałem, a nie wrzeszczeć na
takiego to po prostu grzech. Przecież nie wiedział biedak, że to nie ze
strachu, że blednę ze złości, jak Ludwik XIV... Tylko raczej nie jedzmy
musztardy po obiedzie. Co za różnica, od czego tam, u niego, pobladłem...
Dobrze, dosyć tego. Ale po to, żeby się uspokoić, po to żeby się doprowadzić
do porzNodku, zanim się pokażę ludziom, żeby przywrócić normalny kolor
nieładnej ale męskiej twarzy, muszę panu przypomnieć, panie Baniew, że gdyby
pan nie zademonstrował panu prezydentowi swojej chusteczki do nosa, to
siedziałby pan opływajNoc w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej
mokrej dziurze... Wiktor jednym haustem dopił dżinu i zszedł do restauracji.
*
- Oczywiście, być może chuligani - powiedział Wiktor. - Tylko w moich
czasach żaden chuligan nie zadzierałby z okularnikiem. Rzucić w niego
kamieniem - proszę bardzo, ale łapać, gdzieś ciNognNoć, w ogóle dotykać...
Baliśmy się ich jak zarazy.
- Przecież powtarzam panu - to jest choroba genetyczna - powiedział
Golem. - Oni w ogóle nie sNo zaraßliwi.
- Jak to, niezaraßliwi - powiedział Wiktor - kiedy dostaje się od nich
brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzNo.
- Od ropuchy nie dostaje się brodawek - dobrodusznie powiedział Golem.
- I od mokrzaków też się nie dostaje. Wstyd, panie pisarzu. ZresztNo
wiadomo, że pisarze to ignoranci.
- Jak i cały naród. Naród jest ciemny, ale mNodry. I jeśli naród
twierdzi, że od ropuch i okularników dostaje się brodawek.
- A oto nadchodzi mój inspektor - powiedział Golem. Prosto z ulicy
wszedł Pawor w mokrym płaszczu.
- Dobry wieczór - powiedział. - Cały przemokłem, chcę się napić.
- Znowu śmierdzi od niego iłem - z niezadowoleniem powiedział R.
Kwadryga zbudzony z alkoholowego transu. - Wiecznie śmierdzi iłem. Jak w
stawie. Rzęsa.
- Co panowie pijecie? - zapytał Pawor.
- Którzy? - zainteresował się Golem. - Ja na przykład jak zawsze piję
koniak. Wiktor pije dżin. A doktor - wszystko po kolei.
- Hańba! - z oburzeniem powiedział doktor R. Kwadryga. - Łuska! I
głowy.
- Podwójny koniak! - krzyknNoł Pawor do kelnera.
Twarz miał mokrNo od deszczu, jego gęste włosy zlepiały się i ze skroni
po ogolonych policzkach spływały błyszczNoce smużki. Też twarda twarz, wielu
na pewno mu zazdrości. SkNod taka twarz do inspektora sanitarnego? Twarda
twarz to znaczy - leje deszcz, reflektory, latajNo cienie po mokrych
wagonach, załamujNo się... wszystko jest czarne, błyszczNoce, wyłNocznie
czarne i wyłNocznie błyszczNoce, nie ma żadnych rozmów, żadnego gadania
tylko rozkazy i wszyscy się podporzNodkowujNo... niekoniecznie wagony, być
może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie był i skNod przyszedł...
dziewczyny padajNo na wznak, a mężczyßni majNo ochotę zachować się
prawdziwie po męsku - powiedzmy wyprostować ramiona i wciNognNoć brzuch. Na
przykład Goleniowi przydałoby się wciNognNoć brzuch, tylko raczej nic z
tego, gdzie on go wciNognie, wszystko tam ma zajęte. Doktor R. Kwadryga -
tak, ale za to nie rozprostuje już ramion, od bardzo wielu dni jest
zgarbiony na wieki. Wieczorami zgarbiony nad stołem, rankiem nad miskNo, a
we dnie przez chorNo wNotrobę. A to znaczy, że tutaj tylko ja jestem w
stanie wciNognNoć brzuch i rozprostować ramiona, ale lepiej golnę sobie
szklaneczkę dżinu.
- Nimfoman - smutnie powiedział do Pawora doktor R. Kwadryga. -
Rusałkoman. I wodorosty.
- Niech pan się zamknie, doktorze - powiedział Pawor. Wycierał twarz
papierowymi serwetkami, gniótł je i rzucał na podłogę. Potem zaczai wyciekać
ręce.
- Z kim się pan pobił? - zapytał Wiktor.
- Zgwałcony przez okularnika - oznajmił doktor R. Kwadryga z mękNo
starajNoc się rozprowadzić we właściwym kierunku oczy, które skupiły mu się
u nasady nosa.
- Na razie jeszcze z nikim - odparł Pawor i uważnie popatrzył na
doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważył.
Kelner przyniósł koniak: Pawor powoli wycedził kieliszek i wstał.
- Pójdę się umyć - powiedział równym głosem. - Za miastem błoto, cały
się uświniłem. - I odszedł, zaczepiajNoc po drodze o krzesła.
- Coś się dzieje z moim inspektorem - powiedział Golem. Prztyknięciem
zrzucił ze stołu zmiętNo serwetkę. - Coś na wszechświatowNo skalę. Nie wie
pan przypadkiem, co konkretnie?
- Pan powinien lepiej wiedzieć - odpowiedział Wiktor. - Pawor jest
pańskim inspektorem a nie moim. A poza tym pan przecież wie wszystko. A
propos, Golem - , skNod pan to wszystko wie?
- Nikt nic nie wie - zaprzeczył Golem. - Niektórzy się domyślajNo.
Bardzo niewielu - tylko ci, którzy majNo ochotę. Ale tak nie można postawić
pytania - skNod oni się domyślajNo - bo to jest gwałt nad językiem. DokNod
spada deszcz? Czym wstaje słońce? Czy wybaczyłby pan Szekspirowi, gdyby
napisał coś podobnego? ZresztNo Szekspirowi pan by wybaczył. Szekspirowi
wiele wybaczamy, co innego Baniew... Niech pan posłucha, panie beletrysto,
mam pewien pomysł. Ja się napiję koniaku, a pan skończy z tym dżinem. Czy
może ma pan już dość?
- Golem - powiedział Wiktor - przecież pan chyba wie, że ja jestem
człowiekiem z żelaza?
- Domyślam się.
- A co z tego wynika?
- Że boi się pan zardzewieć.
- Załóżmy - powiedział Wiktor. - Ale nie o to mi chodzi. Chodzi mi o
to, że mogę pić dużo i długo nie tracNoc równowagi moralnej.
- Ach, więc w tym rzecz - powiedział Golem nalewajNoc sobie z karafki.
- No dobrze, wrócimy jeszcze do tego tematu.
- Nie pamiętam - odezwał się nagle jasnym głosem doktor R. Kwadryga. -
Czy się panom przedstawiłem już czy jeszcze nie? Mam honor - Rem Kwadryga,
malarz, doktor honoris causa, członek honorowy. .. Ciebie pamiętam -
powiedział do Wiktora. - Myśmy z tobNo razem studiowali i jeszcze coś... A
;a to pana, proszę mi wybaczyć...
- Nazywam się Jul Golem - niedbale powiedział Golem.
- Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?
- Nie. Lekarz.
- Chirhurg?
- Jestem naczelnym lekarzem leprozorium - cierpliwie wyjaśnił Golem.
- Ach tak! - powiedział doktor R. Kwadryga potrzNosajNoc głowNo jak
koń. - Oczywiście. Proszę mi wysNoczyć Jul... Tylko dlaczego jest pan taki
tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki... Załatwić
panu odznaczenie... Tacy ludzie sNo nam potrzebni... Przepraszam -
powiedział znienacka. - Zaraz wracam.
Wygrzebał się z fotela i ruszył w stronę wyjścia błNodzNoc między
pustymi stolikami. Podbiegł do niego kelner i doktor R. Kwadryga objNoł go
za szyję.
- To wszystko przez te deszcze - powiedział Golem. - Oddychamy wodNo.
Ale nie jesteśmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stNod - z powagNo i
smutkiem popatrzył na Wiktora. - A deszcz będzie padać na puste miasto,
podmywać jezdnie, kapać przez dachy, przez gnijNoce stropy... potem wszystko
rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez końca będzie wciNoż
padać i padać...
- Apokalipsa - powiedział Wiktor, żeby cokolwiek powiedzieć.
- Tak; Apokalipsa... Będzie padać i padać, a potem ziemia przesyci się
i wzejdzie nowe ziarno, jakiego nigdy przedtem nie było. Ale nas już nie
będzie, żeby móc zachwycać się nowym wszechświatem...
Gdyby nie te niebieskawe worki pod oczami, gdyby nie ten obwisły
galaretowaty brzuch, gdyby ten wspaniały semicki nos nie był taki podobny do
mapy topograficznej... Chociaż, jeśli się dobrze zastanowić, wszyscy prorocy
byli alkoholikami, ponieważ to okropnie smutne - wszystko wiesz, a nikt ci
nie chce uwierzyć. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla proroków, to
powinni mieć tytuł co najmniej tajnego radcy - dla umocnienia autorytetu.
ZresztNo zapewne i tak by to nic nie pomogło...
- Za systematyczny pesymizm - powiedział Wiktor na głos - prowadzNocy
do poderwania służbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazuję na przyszłość:
tajnego radcę Golema ukamienować w prosektorium.
Golem coś mruknNoł.
- Jestem zaledwie radcNo kolegialnym - oznajmił. - A poza tym, skNod
prorocy w naszych czasach? Ja osobiście nie znam ani jednego. Mnóstwo
fałszywych proroków i ani jednego proroka. W naszych czasach nie sposób
przewidzieć przyszłości - to gwałt na języku. Co by pan powiedział
przeczytawszy u Szekspira - przewidzieć teraßniejszość? Czy można
przewidzieć szafę we własnym mieszkaniu?... A oto i mój inspektor. Jak pan
się czuje, inspektorze?
- Wspaniale - odpowiedział Pawor siadajNoc. - Kelner, podwójny koniak.
Tam w holu naszego malarza trzyma czterech - zawiadomił. - WyjaśniajNo mu,
gdzie jest wejście do restauracji. Postanowiłem się nie wtrNocać, ponieważ
on nikomu nie wierzy i rwie się do bicia... O jakich szafach mowa?
Był suchy, elegancki, odświeżony, pachniał wodNo kolońskNo.
- Mówimy o przyszłości - odpowiedział Golem,
- Jaki sens ma mówienie o przyszłości? - zapytał Pawor. - O przyszłości
się nie mówi, przyszłość się tworzy. Oto kieliszek koniaku. Jest pełny.
Sprawię, że będzie pusty. O tak. Pewien mNodry człowiek powiedział, że
przyszłości nie sposób przewidzieć, ale można jNo wynaleßć.
- Inny mNodry człowiek powiedział - zauważył Wiktor - że przyszłości w
ogóle nie ma, jest tylko teraßniejszość.
- Nie lubię klasycznej filozofii - powiedział Pawor. - Ci ludzie nic
nie umieli i niczego nie chcieli. Po prostu lubili filozofować jak Golem -
pić. Przyszłość - to dokładnie unieszkodliwiona teraßniejszość.
- Zawsze mam dziwne uczucie - powiedział Golem - kiedy w mojej
obecności cywil rozumuje jak wojskowy.
- Wojskowi w ogóle nie rozumujNo - zaoponował Pawor. - Wojskowi majNo
wyłNocznie odruchy i niewielkie emocje.
- Większość cywilów również - powiedział Wiktor macajNoc kark.
- Teraz nikt nie ma czasu na rozmyślania - powiedział Pawor. - Ani
cywile, ani wojskowi. Teraz trzeba umieć szybko zakręcić się koło swoich
spraw. Jeżeli interesuje cię przyszłość, musisz tworzyć jNo szybko, z
marszu, odpowiednio do odruchów i emocji.
- Do diabła z twórcami i wynalazcami - oświadczył Wiktor. Czuł się
pijany i wesoły. Wszystko było na swoim miejscu. Nie chciało mu się nigdzie
iść, chciał siedzieć tu w tej pustej przyciemnionej sali, jeszcze nie
całkiem zdewastowanej, ale już z zaciekami na ścianach, z rozchwierutanNo
podłogNo, z kuchennymi zapachami - szczególnie, jeśli pamiętać o tym, że na
zewnNotrz na całym świecie pada deszcz, na kocie łby jezdni - deszcz, na
strome dachy - deszcz, deszcz zalewa góry i równiny, kiedyś tam wszystko
rozmyje, ale będzie to jeszcze nieprędko. Tak mili moi, jak dawno przeminęły
te czasy, kiedy przyszłość była replikNo teraßniejszości i teraz nie sposób
się zorientować, gdzie co jest.
- Zgwałcony przez mokrzaka! - powiedział Pawor ze złośliwNo
satysfakcjNo.
W drzwiach restauracji pojawił się doktor R. Kwadryga. Stał kilka
sekund, uważnym i ciężkim wzrokiem przyglNodajNoc się szeregom pustych
stolików, następnie twarz mu się rozjaśniła, gwałtownie zatoczył się do
przodu i ruszył na swoje miejsce.
- Dlaczego nazywa ich pan mokrzakami? - zapytał Wiktor. - Co to -
zrobili się mokrzy od deszczu?
- A dlaczego nie? - powiedział Pawor. - Jak ich, pańskim zdaniem, mamy
nazywać?
- Okularnikami - powiedział Wiktor. - Stara, dobra nazwa. Od stuleci
nazywaliśmy ich okularnikami.
Zbliżał się doktor R. Kwadryga. Przód ubrania miał całkiem mokry,
najwidoczniej zmywano go nad umywalkNo. WyglNodał na człowieka
rozczarowanego i zmęczonego.
- Diabli wiedzNo, co to takiego - powiedział zrzędliwie jeszcze z
daleka. - Nigdy dotNod coś takiego mi się nie wydarzyło - nie ma wejścia!
Gdzie spojrzysz - wszędzie same okna... Obawiam się, że kazałem panom na
siebie czekać. - Padł na swój fotel i ujrzał Pawora. - On tu znowu jest -
zawiadomił Golema poufnym szeptem: - Mam nadzieję, że nie przeszkadza
panu... A ze mnNo, nie uwierzycie panowie, zdarzyła się zdumiewajNoca
historia. Oblano mnie całego wodNo.
Golem nalał mu koniaku.
- Dziękuję panu - powiedział R. Kwadryga - ale chyba lepiej będzie,
jeżeli przepuszczę kilka kolejek. Chciałbym podeschnać.
- W ogóle jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre - oznajmił
Wiktor - Niech okularnicy pozostanNo okularnikami. I w ogóle niech wszystko
zostanie jak było. Jestem konserwatystNo... Uwaga! - powiedział głośno. -
Proponuję toast za konserwatyzm. Chwila, moment... - nalał sobie dżinu,
wstał i oparł dłoń na poręczy fotela. - Jestem konserwatystNo - po wiedział.
- I z każdym rokiem staję się konserwatywniejszy, nie dlatego że się
starzeję, tylko dlatego, że odczuwam takNo potrzebę...
Trzeßwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do góry
z ostentacyjnNo uwagNo. Golem powoli jadł minogi, a doktor R. Kwadryga, jak
się wydawało, nadaremnie starał się zrozumieć, skNod dobiega głos i czyj to
głos. Naprawdę było bardzo przyjemnie.
- Ludzie uwielbiajNo krytykować rzNody za konserwatyzm - ciNognNoł
Wiktor. - Ludzie uwielbiajNo postęp, przepadajNo za postępem. To sNo
nowomodne pomysły, ale bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie powinni
błagać Boga, aby zesłał im możliwie najbardziej zacofanNo, obskuranckNo i
konformistycznNo władzę...
Teraz również Golem podniósł wzrok i patrzył na Wiktora, i Teddy za
swoim kontuarem również przestał wycierać butelki i zaczNoł słuchać, tylko
że znowu zabolał kark i trzeba było odstawić kieliszek i pogładzić guz.
- Aparat państwowy, panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe
zadanie uważał zachowanie status quo. Nie wiem, o ile było to uzasadnione
poprzednio, ale teraz funkcja państwa jest po prostu niezbędna. Ja bym tę
funkcję określił następujNoco - na wszelkie możliwe sposoby przeciwdziałać
temu, by przyszłość mogła zapuszczać swoje macki w nasze czasy. Trzeba
odrNobywać te macki, przypalać je rozpalonym żelazem... Przeszkadzać
wynalazcom, popierać scholastyków i tych co gadajNo od rzeczy... Do
gimnazjów wprowadzić obowiNozkowe i wyłNocznie klasyczne przedmioty. Na
najwyższe stanowiska w państwie - starców obciNożonych rodzinami i
zadłużonych, co najmniej sześćdziesięcioletnich, żeby brali łapówki i spali
na posiedzeniach...
- Wiktorze, co też pan wygaduje - powiedział Pawor z wyrzutem.
- Nie, dlaczego - powiedział Golem. - Niezmiernie przyjemnie słuchać
takiego umiarkowanego, lojalnego przemówienia.
- Jeszcze nie skończyłem, panowie! Utalentowanych uczonych należy
mianować na stanowiska administracyjne i płacić im wysokie pensje. Wszystkie
wynalazki bez wyjNotku należy przyjmować, płacić za nie możliwie nędznie i
kłaść pod sukno. Wprowadzić drakońskie podatki za każdNo nowość w gospodarce
i produkcji... - A właściwie dlaczego ja stoję? - pomyślał Wiktor i usiadł.
- No i co pan o tym myśli? - zapytał Golema.
- Ma pan całkowitNo rację - odpowiedział Golem. - Jakoś ostatnio
wszyscy u nas sNo strasznie radykalni. Nawet dyrektor gimnazjum.
Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek.
Wiktor łyknNoł dżinu i powiedział frasobliwie:
- Żadnego ratunku nie będzie. Dlatego, że ci wszyscy kretyńscy
radykałowie i radykalni kretyni nie tylko wierzNo w postęp, ale na domiar
złego ten postęp kochajNo, wyobrażajNo sobie, że nie mogNo żyć bez postępu.
Dlatego, że postęp - poza wszystkim innym - to tanie samochody, użytkowa
elektronika i w ogóle możność robić mniej, za to zarabiać więcej. I dlatego
rzNod jest zmuszony jednNo rękNo... to znaczy nie rękNo, rzecz jasna...
jednNo nogNo przyciskać na hamulec, a drugNo na gaz. Jak wyścigowy kierowca
na zakręcie. Na hamulec - żeby nie stracić władzy nad kierownicNo, a na gaz,
żeby nie stracić szybkości, bo inaczej jakiś tam demagog, entuzjasta postępu
niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.
- Trudno z panem dyskutować - uprzejmie powiedział Pawor.
- To niech pan nie dyskutuje - powiedział Wiktor. - Nie trzeba
dyskutować - prawda rodzi się w dyskusji, niech jNo szlag trafi. - Czule
pogłaskał guz i uzupełnił. - ZresztNo, pewnie moje poglNody to skutek
ignorancji. Wszyscy uczeni sNo zwolennikami postępu, a ja nie jestem
uczonym. Ja po prostu jestem dość znanym kuplecistNo.
- A dlaczego pan przez cały czas łapie się za kark? - zapytał Pawor.
- Jakiś drań mi przyłożył - powiedział Wiktor. - Kastetem. Czy dobrze
mówię, Golem? Kastetem?
- Moim zdaniem kastetem - powiedział Golem. - ZresztNo może to była
cegła.
- O czym wy opowiadacie? - zdziwił się Pawor. - Jakim kastetem? W tej
zatęchłej dziurze?
- No widzi pan - pouczajNoco powiedział Wiktor. - Postęp!... Lepiej
znowu wypijmy za konserwatyzm.
Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiNota
i na sali pojawiła się znana para - młody mężczyzna w bardzo silnych
okularach i jego długi jak żerdß współtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku,
zapalili stojNocNo lampę, pokornie rozejrzeli się dookoła i zaczęli
studiować jadłospis. Młody mężczyzna znowu przyniósł ze sobNo teczkę, teczkę
postawił na wolne krzesło obok siebie. Zawsze był bardzo dobry dla swojej
teczki. Podyktowali kelnerowi zamówienie, wyprostowali się i wpatrzyli w
przestrzeń.
Dziwna para, pomyślał Wiktor. ZdumiewajNoca dysproporcja. WyglNodajNo
jak w zepsutej lornetce - jeden w ogniskowej, wtedy drugi się rozpływa i na
odwrót. Idealna niezgodność. Z młodym mężczyznNo w okularach można by było
porozmawiać o postępie, a z wysokim - nie... Ale ja was zaraz uzgodnię.
Jakby mi was uzgodnić? No na przykład powiedzmy... Jakiś tam narodowy bank,
podziemia... cement, beton, sygnalizacja... ten wysoki nabiera numer na
sejfie, stalowa konstrukcja obraca się, wejście do skarbca stoi otworem,
obaj wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo się drzwi
sejfu i młody po łokieć zanurza się w brylantach.
Doktor R. Kwadryga nagle się rozpłakał i złapał Wiktora za rękę.
- Nocować - powiedział. - Do mnie. Co?
Wiktor niezwłocznie nalał mu dżinu. R. Kwadryga wypił, otarł nos
dłoniNo i kontynuował.
- Do mnie. Willa. Fontanna. Co?
- Fontanna - to nießle pomyślane - zauważył wymijajNoco Wiktor. - A co
jeszcze?
- Piwnica - smutnie powiedział R. Kwadryga. - Ślady. Boję się. Straszy.
Sprzedam. Chcesz?
- Lepiej podaruj - zaproponował Wiktor.
R. Kwadryga zamrugał powiekami. f
- Kiedy szkoda - powiedział.
- Kutwa - powiedział Wiktor z wyrzutem. - Taki byłeś od dziecka. Willi
mu szkoda! No to się udław swojNo willNo.
- Ty mnie nie kochasz - gorzko skonstatował doktor R. Kwadryga. - I
nikt.
- A pan prezydent? - agresywnie zapytał Wiktor.
- "Prezydent - ojciec narodu" - ożywiajNoc się powiedział R..Kwadryga.
- Szkic w złotych ramach... "Prezydent na pozycjach". Fragment obrazu
"Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach".
- I co jeszcze? - zainteresował się Wiktor.
- "Prezydent z płaszczem" - powiedział R. Kwadryga z gotowościNo. -
Panneau. Panorama. Wiktor, znudzony, odkroił kawałek minogi i zaczNoł
słuchać Golema.
- A więc Pawor - mówił Golem. - Niechże się pan ode mnie odczepi. Co ja
jeszcze mogę zrobić? Sprawozdanie panu przedłożyłem. Pański raport gotów
jestem podpisać. Chce się pań skarżyć na wojskowych - niech się pan skarży.
Chce się pan skarżyć na mnie...
- Wcale nie chcę się na pana skarżyć - odpowiedział Pawor przyciskajNoc
dłoń do piersi.
- To niech się pan nie skarży.
- Ale proszę mi coś poradzić! Czy naprawdę nic mi pan nie może
poradzić?
- Panowie - powiedział Wiktor. - Co za nudy. Ja już sobie idę.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. OdsunNoł krzesło, wstał i czujNoc, że
jest już bardzo pijany, ruszył w kierunku baru. Łysy Teddy przecierał
butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania.
- Jak zawsze? - zapytał.
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - O co to ja cię chciałem zapytać...
Aha! Jak leci, Teddy?
- Deszcz - krótko powiedział Teddy i nalał mu czystej.
- Przeklęta pogoda zrobiła się w naszym mieście - powiedział Wiktor i
oparł się o ladę. - Jak na twoim barometrze?
Teddy wsunNoł rękę pod ladę i wyjNoł "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie
ściśle przylegały do błyszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia.
- Beznadziejnie - powiedział Teddy uważnie oglNodajNoc "pogodnik". -
Diabelski wymysł. - Następnie dodał po chwili namysłu. - A w ogóle, to jeden
Bóg raczy wiedzieć, może on już dawno się zaciNoł - który to już rok pada
deszcz, jak go sprawdzić?
- Można pojechać na Saharę - zaproponował Wiktor. Teddy uśmiechnNoł
się.
- Śmieszne - powiedział. - Ten wasz pan Fawor, śmieszna sprawa,
proponuj e mi za tę sztuczkę dwieście koron.
- Pewnie po pijaku - powiedział Wiktor - poco to jemu...
- Tak mu właśnie powiedziałem. - Teddy obrócił "pogodnik" i podniósł go
do prawego oka. - Nie oddam - oznajmił kategorycznie. - Niech sobie sam
poszuka. - WsunNoł "pogodnik" pod ladę, popatrzył jak Wiktor obraca w
palcach kieliszek i zawiadomił go. - Twoja Diana przyjeżdżała.
- Dawno? - niedbale zapytał Wiktor.
- Jakoś tak około piNotej. Wzięła skrzynkę koniaku; Roscheper wciNoż
bankietuje, nijak nie może przestać. Goni personel po koniak, nalana morda.
Poseł do parlamentu... Ty się o niNo nie boisz?
Wiktor wzruszył ramionami. Nagle zobaczył Dianę obok siebie. Pojawiła
się przy barze w mokrym płaszczu deszczowym z odrzuconym kapturem, nie
patrzyła w stronę Wiktora, widział tylko jej profil i myślał, że ze
wszystkich kobiet, które znał do tej pory, ta jest najpiękniejsza i że już
nigdy więcej nie będzie takiej miał. Diana stała oparta o ladę baru i twarz
miała bardzo bladNo i bardzo obojętnNo i była najpiękniejsza - wszystko w
niej było piękne. Zawsze. I kiedy płakała, i kiedy się śmiała, kiedy się
złościła, kiedy było jej wszystko jedno, i nawet wtedy, kiedy marzła a już
szczególnie - kiedy na niNo nachodziło.. . Ale się zalałem, pomyślał Wiktor
i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNoł dolnNo wargę
i chuchnNoł sobie pod nos. Nic nie poczuł.
- Drogi sNo mokre, śliskie - mówił Teddy. - Mgła... A poza tym powiadam
ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap.
- Roscheper jest impotentem - powiedział Wiktor nTachinalnie
przełykajNoc wódkę.
- Ona ci tak powiedziała?
- Przestań Teddy - powiedział Wiktor. - Odczep się.
Teddy popatrzył na niego uważnie, potem westchnNoł, odchrzNoknNoł,
przysiadł na piętach, poszukał czegoś pod ladNo i postawił przed Wiktorem
buteleczkę z amoniakiem i napoczętNo paczkę herbaty. Wiktor spojrzał na
zegarek a potem przyglNodał się, jak Teddy niespiesznie bierze czystNo
szklankę, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNoż
równie niespiesznie miesza szklanNo pałeczkNo. Potem podsunNoł szklankę
Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił się. Ostro obrzydliwy
i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w mózg i rozlał się gdzieś za
gałkami oczu. Wiktor wciNognNoł nosem powietrze, które nagle stało się zimne
nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatNo...
- Dobra, Teddy - powiedział. - Dziękuję. Zapisz na mój rachunek co tam
trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. Idę.
Starannie przeżuwajNoc listki herbaty wrócił do swojego stolika. Młody
mężczyzna w okularach ze swoim długim współtowarzyszem spiesznie pochłaniali
kolację. Stała przed nimi jedna jedyna butelka - z miejscowNo wodNo
mineralnNo. Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie i grali w
kości, a doktor R. Kwadryga objNoł rozczochranNo głowę rękami i monotonnie
mamrotał: "Legia Wolności opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczęśliwym dniu
imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent - ojcem naszych dzieci". Portret
- alegoria...
- Idę - powiedział Wiktor.
- Szkoda - powiedział Golem. - Ale życzę szczęścia.
- Pozdrowienia dla Roschepera - powiedział Pawor puszczajNoc perskie
oko.
- "Poseł do parlamentu Roscheper Nant" - ożywił się R. Kwadryga. -
Portret. Niedrogo. Do pasa. Wiktor wziNoł swojNo zapalniczkę, paczkę
papierosów i poszedł do wyjścia. Za jego plecami doktor R.
Kwadryga jasnym głosem, oświadczył: "Uważam panowie że czas, abyśmy się
poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor honoris causa, ale na przykład pana
sobie nie przypominam..." W drzwiach Wiktor zderzył się z grubym trenerem
drużyny piłki nożnej "Bracia w sapiencji". Trener był bardzo zatroskany,
bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi.
*
Autobus zatrzymał się i kierowca powiedział:
- Jesteśmy na miejscu
- Sanatorium? - zapytał Wiktor. Na zewnNotrz była mgła, gęsta jak
mleko. Pochłaniała światło reflektorów i nic nie było widać.
- Sanatorium, sanatorium - wymruczał kierowca zapalajNoc papierosa.
Wiktor podszedł pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedział.
- Co za mgła! Nić nie widzę.
- Poradzi pan sobie - obojętnie obiecał kierowca i splunNoł przez okno.
- Też sobie znaleßli miejsce na sanatorium. W dzień - mgła, wieczorem -
mgła. . .
- Szczęśliwej drogi - powiedział Wiktor.
Kierowca nie odpowiedział. Silnik zawył i olbrzymi pusty autobus, cały
przeszklony, oświetlony od środka jak zamknięty na noc supermarket,
zawrócił, od razu przemienił się w plamę mętnego światła i odjechał z
powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc dłońmi po siatce ogrodzenia
znalazł bramę i na oślep ruszył alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywykły do
ciemności, niezbyt wyraßnie widział przed sobNo oświetlone okna prawego
skrzydła i jakNoś szczególnie głębokNo ciemność na miejscu lewego, gdzie
spali teraz utrudzeni całym dniem na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle,
jakby przez watę, przenikały normalne dßwięki - grał adapter, brzęczały
naczynia, ktoś ochryple wrzeszczał. Wiktor szedł, starajNoc się trzymać
środka piaszczystej alejki, żeby nie wpaść na jakNoś gipsowNo wazę. Butelkę
z dżinem troskliwie tulił do piersi i był bardzo ostrożny, niemniej jednak
potknNoł się o coś miękkiego i parę kroków przespacerował się na czworakach.
Za plecami ktoś ospale i sennie zaklNoł, że niby należałoby poświecić.
Wiktor wymacał w mroku upuszczonNo butelkę, znowu przytulił jNo do piersi i
poszedł dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rękę... Po chwili zderzył się
z samochodem, po omacku ominNoł go i wpadł na następny. Do diabła, tu jest
całe stado samochodów. Wiktor przeklinajNoc błNokał się wśród nich jak w
labiryncie i długo nie mógł dotrzeć do niewyraßnych świateł oznaczajNocych
wejście do budynku. Gładkie boki samochodów były wilgotne od skroplonej
mgły. Gdzieś obok ktoś chichotał i próbował się wyrwać.
Tym razem w westybulu było pusto, nikt trzęsNoc tłustym zadem nie bawił
się w chowanego, ani w komórki do wynajęcia, nikt nie spał w fotelach.
Wszędzie poniewierały się stłamszone płaszcze, a jakiś dowcipniś powiesił
kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszedł na pierwsze piętro.
Grzmiała muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentów
posła do parlamentu były otwarte, dolatywały stamtNod tłuste zapachy
jedzenia, - papierosów i zgrzanych ciał. Wiktor skręcił w lewo, zapukał do
pokoju Diany. Nikt się nie odezwał. Drzwi były zamknięte, klucz tkwił w
zamku. Wiktor wszedł, zapalił światło i postawił butelkę na stoliku obok
telefonu. Usłyszał czyjeś kroki, wyjrzał więc na korytarz. Długim i pewnym
krokiem oddalał się rosły mężczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na
podeście zatrzymał się przed lustrem , uniósł głowę i poprawił krawat
(Wiktor zdNożył zauważyć smagły, orli profil i ostry podbr), a potem
zaszła w nim jakaś zmiana - przygarbił się - jakby przekrzywił na bok i
obrzydliwie kręcNoc biodrami znikł w jakichś otwartych drzwiach. Chłystek,
niepewnie pomyślał Wiktor. Puszczał gdzieś pawia... Spojrzał w lewo. Tam
było ciemno.
ZdjNoł płaszcz, zamknNoł pokój i poszedł szukać Diany. Trzeba będzie
zajrzeć do Roschepera, pomyślał. Bo gdzie jeszcze ona może być?
Roscheper zajmował trzy sale. W pierwsze j, niedawno odbywało się
żarcie. Na stołach przykrytych za - świnionymi obrusami walały się brudne
talerze, popielniczki, butelki, pomięte serwetki i nikogo nie było, jeśli
nie liczyć samotnej, spoconej łysiny chrapiNocej w półmisku z galaretNo.
SNosiednia sala była tak zadymiona, że można było powiesić siekierę. Na
gigantycznym łożu Roschepera skakały półnagie nietutejsze panienki. Grały w
jakNoś dziwnNo grę z apoplektycznie purpurowym panem burmistrzem, który rył
w nich jak świnia w żołędziach i również skakał chrzNokajNoc ze szczęścia.
Byli także obecni: pan policmajster bez płaszcza, pan sędzia grodzki,
któremu oczy wyłaziły z orbit na skutek nerwowej zadyszki i jakaś
nieznajoma, ruchliwa osobistość w liliowych barwach. Ta trójka z zapałem
grała w dziecinny bilard stojNocy na toaletce, a w kNocie, oparty o ścianę,
siedział szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony w utytłany galowy mundur,
dyrektor gimnazjum z kretyńskim uśmiechem na wargach. Wiktor zamierzał już
odejść, kiedy ktoś złapał go za nogawkę spodni. Spojrzał w dół i odskoczył.
Pod nim stał na czworakach poseł do parlamentu, kawaler orderów, autor
słynnego projektu zarybienia Kitchiganskich zbiorników wodnych Roscheper
Nant.
- Chcę się bawić w koniki - proszNoco zabeczał Roscheper. - Baw się ze
mnNo w koniki! I - ha! - najwyraßniej był niepoczytalny.
Wiktor delikatnie się uwolnił i zajrzał do ostatniej sali. I tam
zobaczył Dianę. W pierwszej chwili nie zrozumiał, że to Diana, a potem
kwaśno pomyślał: bardzo przyjemnie! Było tu pełno ludzi, jacyś pobieżnie
znajomi mężczyßni i kobiety, wszyscy stali kołem i klaskali w dłonie, a w
środku koła tańczyła Diana z tym właśnie żółtym chłystkiem, właścicielem
orlego profilu. Oczy jej płonęły, płonęły policzki, włosy powiewały nad
ramionami i nawet diabeł nie był jej straszny. Orli profil bardzo starał się
być na poziomie, dorównać.
Dziwne, pomyślał Wiktor. O co chodzi?... Coś tu było nie tak. Tańczy
dobrze, no, po prostu wspaniale tańczy. Jak nauczyciel tańca. Nie tańczy,
ale pokazuje jak należy tańczyć... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczeń
na egzaminie. Strasznie zależy mu na piNotce... Nie, nie to. Słuchaj
kochany, przecież ty tańczysz z DianNo! Czy tego nie widzisz? Wiktor jak
zwykle uruchomił wyobraßnię. Aktor tańczy na scenie, wszystko dobrze,
wszystko pięknie, wszystko idzie jak należy, nikt się nie sypie, a w domu
nieszczęście... nie, wcale niekoniecznie nieszczęście, zwyczajnie czekajNo
na jego powrót, a on również czeka, kiedy spadnie kurtyna i zgasnNo
światła... i nawet wcale nie aktor, tylko postronny człowiek udajNocy
aktora, który sam gra już bardzo postronnego człowieka... Czyżby Diana tego
nie czuła? Przecież to fałsz. Manekin. Ani, odrobiny bliskości, ani krzty
pokusy, ani cienia pożNodania... Coś do siebie mówiNo i nie sposób zrozumieć
- co. Nie spocił się pan? Tak, czytałem i to nawet dwa razy... I wtedy
zobaczył, że Diana biegnie do niego roztrNocajNoc gości. - Chodß tańczyć! -
krzyczała z daleka.
Ktoś zagrodził jej drogę, ktoś złapał za rękaw, wyrwała się śmiejNoc, a
Wiktor wciNoż szukał oczami żółtoskórego, nie mógł znaleßć i czul
nieprzyjemny niepokój.
Diana podbiegła do niego, schwyciła za rękaw i wciNognęła w koło.
- Chodß, chodß! Tu sNo sami swoi - pijaczyny, łajdaczyny, sukinsyny...
Pokaż im jak się to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi...
WciNognęła go do środka, ktoś w tłumie wrzasnNoł "Niech żyje pisarz
Baniew!". Adapter, który zamilkł na chwilę, znowu zagrzmiał i zaszczekał,
Diana przywarła do Wiktora, potem odskoczyła, pachniało od niej perfumami i
winem, była cała rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widział - oprócz jej
ożywionej prześlicznej twarzy i rozwianych włosów.
- Tańcz! - krzyknęła i zaczęła tańczyć. - Zuch jesteś, że przyjechałeś.
- Tak. Tak.
- Po co jesteś trzeßwy? Zawsze jesteś trzeßwy, kiedy nie trzeba.
- Jeszcze będę pijany.
- Dzisiaj jesteś mi potrzebny pijany.
- Będę.
- Żeby robić z tobNo, co będę chciała. Nie ty ze mnNo, tylko ja z
tobNo.
- Tak.
Śmiała się zadowolona i oboje tańczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o
niczym nie myślNoc. Jak we śnie,. Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz była -
jak sen, jak bitwa. Diana Na KtórNo Naszło... Dookoła klaskali w dłonie, coś
pokrzykiwali, jeszcze ktoś próbował tańczyć, Wiktor odepchnNoł go, żeby nie
przeszkadzał, a Roscheper przeciNogle krzyczał "O mój biedny, pijany ludu!"
- On jest impotentem?
- Ja myślę. Przecież go kNopię.
- No i jak?
- Absolutnie.
- O mój biedny, pijany ludu! - jęczał Roscheper. - Chodßmy stNod -
powiedział Wiktor.
WziNoł jNo za rękę i poprowadził. Pijaczyny i sukinsyny rozstępowali
się przed nimi śmierdzNoc czosnkiem i spirytusem, a w drzwiach zagrodził im
drogę wielkousty młokos o rumianych policzkach, powiedział coś chamskiego,
świerzbiły go pięści, ale Wiktor powiedział mu "Póßniej, póßniej" i młokos
znikł. TrzymajNoc się za ręce przebiegli pustym korytarzem, następnie Wiktor
nie wypuszczajNoc jej ręki otworzył drzwi, nie wypuszczajNoc jej ręki
zamknNoł drzwi od środka i było gorNoco, zrobiło się gorNoco nie do
wytrzymania, duszno i pokój na poczNotku był wielki i przestronny, a potem
stał się wNoski i ciasny, wtedy Wiktor wstał i otworzył okno, czarne
wilgotne powietrze obmyło jego pierś i ramiona. Wrócił do łóżka, namacał w
ciemnościach butelkę z dżinem, napił się i oddał jNo Dianie. Potem się
położył i znowu z lewej płynęło zimne powietrze, a z prawej było gorNoce,
jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijaństwo trwa nadal - goście śpiewali
chórem.
- To na długo? - zapytał.
- Co? - zapytała sennie Diana.
- Długo oni będNo wyć?
- Nie wiem. Co nas to obchodzi? - odwróciła się na bok i przytuliła
policzek do jego ramienia. - Zimno - poskarżyła się.
Pokręcili się włażNoc pod kołdrę.
- Nie śpij - powiedział Wiktor.
- Aha - wymamrotała Diana.
- Dobrze ci?
- Aha.
- A jeśli za ucho?
- Aha... przestań, boli.
- Słuchaj, może mógłbym pomieszkać tu przez tydzień?
- Mógłbyś.
- A gdzie?
- Teraz chcę spać. Daj pospać biednej, pijanej kobiecie.
Wiktor zamilkł i leżał bez ruchu. Diana już spała. Właśnie tak zrobić,
pomyślał. Tu będzie dobrze i spokojnie. Tylko nie wieczorem. A może i
wieczorem. Nie będzie chyba chlał przez wszystkie wieczory, przecież musi
się leczyć... Pobędę tu ze trzy, cztery dni... pięć, sześć... i trzeba mniej
pić, wcale nie pić i popracować... bardzo dawno nie pracowałem... Żeby
zaczNoć pracować, trzeba zdrowo się wynudzić, żeby już na nic poza tym nie -
mieć ochoty... DrgnNoł, zasypiajNoc. A w sprawie Irmy... W sprawie Irmy
napiszę do Roc-Tusowa, oto co zrobię. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchórzył, to
tchórz. Jest mi winien dziewięćset koron... Kiedy mowa o panu prezydencie,
wszystko to nie ma znaczenia, wszyscy stajemy się tchórzami. Dlaczego tak
się boimy? Czego właściwie się boimy? Boimy się zmian. Nie będzie można iść
do knajpy dla pisarzy, żeby golnNoć kielicha... portier przestanie się
kłaniać... w ogóle nie będzie portiera, sam będziesz portierem. Kiepsko,
jeśli do kopalni... to rzeczywiście kiepsko... Ale tak bywa bardzo rzadko,
nie te czasy... obyczaje złagodniały... Sto razy o tym myślałem i sto razy
dochodziłem do wniosku, że nie ma się czego bać, a wszystko jedno się boję.
Dlatego, że to chamska siła, pomyślał. To bardzo straszne, jeśli przeciwko
tobie jest bezmyślna, świńska, szczeciniasta siła nie poddajNoca się
niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie będzie...
ZdrzemnNoł się i znowu się obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacyś
głośno rozmawiali i rżeli niczym zwierzęta. Zatrzeszczały krzaki.
- Nie mogę ich sadzać - powiedział pijany głos policmajstra - nie ma
takiego prawa...
- Będzie - powiedział głos Roschepera. - Jestem posłem, czy nie?
- A czy jest takie prawo, żeby tuż za miastem - rozsadnik zarazy? -
zaryczał burmistrz.
- Będzie! - z uporem powiedział Roscheper.
- Oni nie sNo zaraßliwi - zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum. - Mam
na myśli, że w sensie medycznym...
- Ej, gimnazjum - powiedział Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNoć.
- A czy jest takie prawo, żeby rujnować uczciwych ludzi? - ryknNoł
burmistrz. - Żeby rujnować, jest takie prawo?
- A ja ci mówię, że będzie! - powiedział Roscheper. - Jestem posłem,
czy nie? Czym by tu w nich rzucić? - pomyślał Wiktor.
- Roscheper! - powiedział policmajster. - Jesteś moim przyjacielem? Ja
cię, draniu, na rękach nosiłem. Ja cię, draniu, wybierałem. A teraz te
zarazy łażNo po mieście, a ja nic nie mogę. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
- Będzie - powiedział Roscheper. - Ja ci mówię, że będzie. W zwiNozku z
zatruciem atmosfery...
- Moralnej! - wtrNocił dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej.
- Co?... W zwiNozku mówię... z zatruciem atmosfery i z powodu
niedostatecznego obrybienia przylegajNocych zbiorników wodnych... zarazę
zlikwidować i zorganizować w odległym miejscu. Tak będzie dobrze?
- Niechże cię ucałuję - powiedział policmajster.
- Zuch - powiedział burmistrz. - Masz łeb. Toijacię...
- Drobnostka - powiedział Roscheper. - Dlamnie to głupstwo...
Zaśpiewamy? Nie, nie mam ochoty. Chodßmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
- Słusznie. Po kielonku - i do domu.
Znowu zaszeleściły krzaki, Roscheper powiedział już gdzieś daleko "Ej,
gimnazjum zapomniałeś sobie zapiNoć!" i pod oknem zapadła cisza. Wiktor
znowu zadrzemał, obejrzał jakiś nieznaczNocy sen, a potem zadzwonił dzwonek
telefonu.
- Tak - powiedziała ochrypłe Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnęła. - To
nic, nic, słucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony... Co?
Rozmawiała leżNoc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i nagle poczuł
jak stężało jej ciało.
- Dziwne - powiedziała. - Dobrze, zaraz zobaczę... Tak... Dobrze,
powiem mu. Odłożyła słuchawkę, przelazła przez Wiktora i zapaliła nocnNo
lampkę.
- Co się stało? - sennie zapytał Wiktor.
- Nic. Śpij, ja zaraz wrócę.
Przez przymrużone powieki patrzył, jak zbiera rozrzuconNo bieliznę i
jej twarz była taka poważna, że się zaniepokoił. Szybko ubrała się i wyszła,
po drodze już obciNogajNoc sukienkę. Roscheper zasłabł, pomyślał
nasłuchujNoc. Zachlał się, stary baran. W ogromnym budynku było cicho i
Wiktor wyraßnie słyszał kroki Diany na korytarzu, ale poszła nie na prawo
jak oczekiwał, tylko na lewo. Potem skrzypnęły drzwi i kroki ucichły.
Odwrócił się na bok i spróbował z powrotem zasnNoć, ale sen nie przychodził.
Zrozumiał, że czeka na Dianę i nie zaśnie, póki ona nie wróci. Usiadł i
zapalił. Guz na karku znowu zaczNoł pulsować i Wiktor się skrzywił. Diana
nie wracała. Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie tancerza z orlim
profilem. A ten co maß tym wspólnego? - pomyślał Wiktor. Artysta, który gra
innego artystę, który gra trzeciego. Aha, więc to o to chodzi, tamten
wyszedł właśnie z lewej strony, stamtNod dokNod poszła Diana. Doszedł do
podestu i przeistoczył się w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem
zaczNoł grać nonszalanckiego dandysa... Wiktor znowu zaczNoł nadsłuchiwać.
ZdumiewajNoco cicho, wszyscy śpiNo... ktoś chrapie... Potem znowu skrzypnęły
drzwi i zaczęły zbliżać się kroki. Weszła Diana i twarz miała nadal bardzo
poważnNo. Nic się nie skończyło, przeciwnie. Diana podeszła do telefonu i
wykręciła numer.
- Nie ma go - powiedziała. - Nie, nie, wyszedł... Ja też... - Nic nie
szkodzi, co też pan. Dobrej nocy.
Odłożyła słuchawkę, chwilę stała patrzNoc w ciemność za oknem a potem
usiadła na łóżku obok Wiktora. W ręku trzymała okrNogłNo latarkę. Wiktor
zapalił papierosa i podał jej. Paliła w milczeniu myślNoc o czymś ze
skupieniem, a potem zapytała.
- Kiedy zasnNołeś?
- Nie wiem, trudno powiedzieć.
- Ale już pomnie?
- Tak.
Odwróciła się do niego.
- Nic nie słyszałeś? Jakiejś awantury, bójki?
- Nie - powiedział Wiktor. - Moim zdaniem wszystko było bardzo
spokojnie. Najpierw śpiewali, potem Roscheper z kumplami odlewał się pod
naszym oknem, a potem zasnNołem. ZresztNo zamierzali już jechać do domów.
Diana wyrzuciła papierosa za okno i wstała.
- Ubieraj się - powiedziała.
Wiktor uśmiechnNoł się i wyciNognNoł rękę po slipy. Słucham i jestem
posłuszny, pomyślał. To świetna rzecz - posłuszeństwo. Tylko nie trzeba o
nic pytać. Zapytał:
- Pojedziemy, czy pójdziemy?
- Co... Najpierw pójdziemy, a potem się zobaczy.
- Ktoś zginNoł?
- Zdaje się.
- Roscheper?
Nagle poczuł na sobie jej spojrzenie. Patrzyła na niego z
powNotpiewaniem. Trochę już żałowała, że zabiera go ze sobNo. Pytała siebie
- a kto to właściwie taki, żeby go ze sobNo zabierać?
- Jestem gotów - powiedział Wiktor.
CiNogle jeszcze nie była pewna; w zadumie bawiła się latarkNo.
- No dobra... w takim razie chodßmy - powiedziała, nie ruszajNoc się z
miejsca.
- Może oderwać nogę od krzesła? - zaproponował Wiktor - albo powiedzmy
od łóżka... Diana ocknęła się.
- .Nie. Noga jest do niczego. - Wysunęła szufladę biurka i wyjęła
ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedziała. .
Wiktor w pierwszej chwili przeraził się, ale okazało się, że to
małokalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.
- Daj mi naboje - powiedział.
Popatrzyła na niego nic nie rozumiejNoc, potem spojrzała na pistolet i
powiedziała.
- Nie. Naboje nie będNo ci potrzebne. Idziemy.
Wiktor wzruszył ramionami i wsunNoł pistolet do kieszeni. Zeszli do
westybulu i wyszli przed dom. Mgła zrzedła, siNopił wNotły deszczyk.
Samochodów przed domem nie było. Diana skręciła w alejkę między krzakami i
zaświeciła latarkNo. Idiotyczna sytuacja, pomyślał Wiktor. Okropnie
chciałbym zapytać, o co chodzi, a zapytać nie wolno. Dobrze byłoby wymyśleć
jak zapytać. Jakoś tak podchwytliwie. Nie zapytać - tylko ot tak sobie
rzucić uwagę z pytaniem w podtekście. Może trzeba będzie się bić? Nie chce
mi się. Dzisiaj mi się nie chce. Walnę kolbNo. Od razu między oczy... a jak
tam mój guz? Guz był na miejscu i pobolewał. Dziwne jednakże sNo obowiNozki
siostry miłosierdzia w tym sanatorium... A przecież zawsze uważałem, że
Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie pięć
dni... Co za wilgoć, trzeba było sobie golnNoć przed wyjściem. Jak tylko
wrócę, zaraz sobie golnę.."Dobry jestem, pomyślał. Żadnych pytań. Słucham i
jestem posłuszny.
Obeszli skrzydło budynku, przedarli się przez krzaki bzu i znaleßli się
przed ogrodzeniem. Diana poświeciła. Jednego żelaznego pręta w ogrodzeniu
brakowało.
- Wiktor - powiedziała niegłośno Diana. - Teraz pójdziemy ścieżkNo. Ty
będziesz szedł z tyłu. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem - pokornie powiedział Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo
- strzelam.
Diana przelazła pierwsza i poświeciła Wiktorowi. Potem bardzo wolno
szli pod górę. To było wschodnie zbocze wzgórza, na którym stało sanatorium.
Wokół szumiały pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana się poślizgnęła i
Wiktor ledwie zdNożył złapać jNo za ramiona. Niecierpliwie wyrwała się i
szła dalej. Co chwila powtarzała: "Patrz pod nogi... Trzymaj się za mnNo".
Wiktor posłusznie patrzył w dół na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym
kręgu. PoczNotkowo wciNoż oczekiwał ciosu w potylicę, prosto w guz, albo
czegoś w tym rodzaju, ale potem zdecydował - raczej nie. Nic do niczego nie
pasowało. Po prostu, najpewniej zwiał jakiś świr - na przykład Roscheper
dostał delirium tremens i trzeba go będzie doprowadzić z powrotem,
terroryzujNoc nie nabitym pistoletem...
Diana nagle przystanęła i coś powiedziała, ale jej słowa nie dotarły do
świadomości Wiktora, ponieważ nieomal w tej samej sekundzie zobaczył obok
ścieżki czyjeś błyszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uważnie spod
mokrego, wypukłego czoła - tylko czoło i oczy, i nic więcej, ani warg, ani
nosa, ani ciała - nic. Wilgotna mokra ciemność i w kręgu światła -
błyszczNoce oczy i nienaturalnie białe czoło.
- Ścierwa - powiedziała Diana ściśniętym głosem. - Wiedziałam.
Zezwierzęcone ścierwa.
Padła na kolana, promień latarki ześlizgnNoł się wzdłuż czarnego ciała
i Wiktor zobaczył jakieś lśniNoce półkoliste żelazo, łańcuch w trawie, a
Diana rozkazała "Szybciej Wiktor", a on przysiadł obok niej na pięty i
dopiero wtedy zrozumiał, że to potrzask, a w potrzasku - noga człowieka.
OburNocz wczepił się w żelazne szczęki, spróbował rozerwać je, poddały się
ledwie, ledwie i znowu zatrzasnęły. "Idiota! - krzyknęła Diana. -
Pistoletem!" ZacisnNoł zęby, złapał wygodniej, napiNoł muskuły tak, że
zachrzęściło i szczęki się rozwarły. "WyciNogaj" - powiedział ochryple. Noga
znikła, żelazne półkola znowu się zwarły i zacisnęły mu palce. "Potrzymaj
latarkę" - powiedziała Diana. "Nie mogę - odpowiedział. - Złapałem się.
Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklęła, wsadziła mu rękę do kieszeni.
Wiktor znowu otworzył potrzask, Diana wstawiła kolbę pistoletu między
szczęki i wtedy się uwolnił.
- Potrzymaj latarkę - powtórzyła Diana - a ja zobaczę co z nogNo.
- Kość jest zgruchotana - powiedział z ciemności napięty głos. -
Zanieście mnie do sanatorium i wezwijcie samochód.
- Słusznie - powiedziała Diana. - Wiktor, daj mi latarkę i podnieś go.
Poświeciła. Człowiek siedział na tym samym miejscu oparty o pień
drzewa. DolnNo połowę jego twarzy zasłaniała czarna przepaska. Okularnik,
pomyślał Wiktor. Mokrzak. SkNod on się tutaj wziNoł?
- Bierz go - niecierpliwie powiedziała Diana. - Na plecy.
- Zaraz - odpowiedział. Przypomniał sobie żółte kręgi wokół oczu.
ŻołNodek podszedł mu do gardła. - Zaraz... - przysiadł obok mokrzaka i
odwrócił się do niego plecami - proszę mnie objNoć za szyję - powiedział.
Mokrzak okazał się chudy i lekki. Nie ruszał się i nawet można było
sNodzić, że nie oddycha. Nie jęczał, kiedy Wiktor się poślizgnNoł, ale za
każdym razem jego ciałem wstrzNosał skurcz. Ścieżka była znacznie bardziej
stroma niż Wiktor przypuszczał i kiedy dotarli do ogrodzenia był nießle
zasapany. Trudno było przecisnNoć mokrzaka przez dziurę w ogrodzeniu, ale
ostatecznie i z tym dali sobie radę.
- DokNod go teraz? - zapytał Wiktor, kiedy podeszli do wejścia.
- Na razie do holu - odpowiedziała Diana.
- Nie trzeba - tym samym pełnym wysiłku głosem powiedział mokrzak. -
Zostawcie mnie tutaj.
- Przecież pada deszcz - zdziwił się Wiktor.
- Niech pan tyle nie gada - powiedział mokrzak. - Zostaję tutaj.
Wiktor zmilczał i zaczai wchodzić po stopniach.
- Zostaw go - po wiedział a Diana. Wiktor zatrzymał się.
- Co do diabła - powiedział - przecież pada deszcz.
- Niech pan się nie wygłupia - powiedział mokrzak. - Proszę mnie...
zostawić tu... Wiktor bez słowa, przeskakujNoc przez trzy stopnie, podszedł
do drzwi i wszedł do holu.
- Kretyn - cicho powiedział mokrzak i głowa opadła mu na ramię Wiktora.
- Bałwan - powiedziała Diana doganiajNoc Wiktora i łapiNoc go za rękaw.
- Zabijesz go, idioto! Natychmiast wynieś go i połóż na deszczu!
Natychmiast, słyszysz? No, czego stoisz? .
- Wszyscyście tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedział Wiktor.
Zawrócił, kopnNoł drzwi nogNo i wyszedł przed dom. Deszcz jakby tylko
na to czekał. Dopiero co siNopił leniwie, a teraz nagle lunNoł jak z cebra.
Mokrzak jęknNoł cichutko, podniósł głowę i nagle zaczNoł szybko,
szybko oddychać jak po biegu. Wiktor wciNoż jeszcze zwlekał,
instynktownie rozglNodajNoc się w poszukiwaniu jakiejś osłony.
- Niech mnie pan położy - powiedział mokrzak.
- W kałużę? - gorzko i jadowicie zapytał Wiktor.
- To bez znaczenia... niech pan kładzie.
Wiktor ostrożnie położył go na ceramiczne kafelki przed wejściem, a
mokrzak od razu wyciNognNoł się i rozkrzyżował ręce. Jego prawa noga była
nienaturalnie wykręcona, ogonfne czoło w świetle nocnej lampy wydawało się
sinawobiałe. Wiktor usiadł obok na schodku. Miał ogromnNo ochotę wrócić do
holu, ale to było niemożliwe - zostawić rannego na deszczu, a Samemu
schronić się w cieple. Ile razy nazwano mnie dzisiaj głupcem? - pomyślał,
ocierajNoc twarz dłoniNo. Oj. dużo razy. I zdaje się, jest w tym trochę
prawdy, ponieważ głupiec, czyli bałwan, a także kretyn i tak dalej, to
ignorant upierajNocy się przy swojej ignorancji. A przecież, jak Boga
kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzył i wcale nie sNo takie
straszne... Mokrzak, pomyślał. Tak, właściwie raczej mokrzak niż okularnik.
Ale jak też trafił w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj
majNo kłopoty. Oni majNo kłopoty, i ja mam przez nich kłopoty...
W holu Diana rozmawiała przez telefon. Wiktor przysłuchał się:
- Noga!... Tak, zgruchotane kości... Dobrze... W porzNodku... Jak
najszybciej, czekamy.
Przez szklane drzwi Wiktor zobaczył, że odwiesiła słuchawkę i pobiegła
schodami na górę. Zaczęły się jakieś nieprzyjemności z mokrzakami w naszym
mieście. Coś się wokół nich dzieje. Jakby nagle zaczęli wszystkim
przeszkadzać, nawet dyrektorowi gimnazjum. Nawet Loli, przypomniał sobie
nagle. Zdaje się, że też coś o nich wspomniała... Spojrzał na mokrzaka.
Mokrzak patrzył na niego.
- Jak pan się czuje? - zapytał Wiktor. Mokrzak milczał.
- Może panu czegoś trzeba? - zapytał Wiktor podnoszNoc głos. - Trochę
dżinu?
- Niech pan się nie drze - powiedział mokrzak. - Słyszę.
- Boli? - zapytał Wiktor współczujNoco.
- A jak pan myśli?
WyjNotkowo nieprzyjemny człowiek, pomyślał Wiktor. ZresztNo Bóg z nim -
widzę go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli...
- To nic... - rzekł. - Jeszcze tylko kilka minut. Zaraz po pana
przyjadNo.
Mokrzak nic nie odpowiedział, jego czoło pokryły bruzdy, przymknNoł
oczy. Przypominał teraz trupa - płaski, nieruchomy pod ulewnym deszczem.
Wybiegła Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiadła obok i zaczęła coś robić
z poharatanNo nogNo. Mokrzak cicho krzyknNoł, ale Diana nie mówiła
uspokajajNocych słów jak zwykle w takich wypadkach lekarze. "Pomóc ci?" -
zapytał Wiktor. Diana nie odpowiedziała. Wstał, wtedy Diana nie unoszNoc
głowy powiedziała: "Poczekaj, nie odchodß".
- Nigdzie nie idę - odparł Wiktor. Patrzył jak zręcznie zakłada szynę.
- Będziesz jeszcze potrzebny - powiedziała Diana.
- Nigdzie nie idę, - powtórzył Wiktor.
Potem gdzieś za zasłonNo deszczu zawarczał silnik, błysnęły reflektory.
Wiktor zobaczył jeepa, który ostrożnie skręcał w bramę. Jeep podjechał do
wejścia i niezgrabnie wyładował się z niego Jul Golem w swoim niezgrabnym
płaszczu. Wszedł po schodkach, pochylił się nad mokrzakiem i wziNoł go za
rękę. Mokrzak powiedział głucho:
- Żadnych zastrzyków.
- Dobra - powiedział Golem i spojrzał na Wiktora. - Niech go pan
podniesie.
Wiktor wziNoł mokrzaka na ręce i zaniósł go do jeepa. Golem wyprzedził
go, otworzył drzwi i wsiadł do środka.
- Niech pan go daj e tutaj - powiedział z ciemności. - Nie, nogami do
przodu... Śmielej... Przytrzymać za ramiona...
Sapał i krzNotał się w samochodzie. Mokrzak znowu krzyknNoł i Golem
powiedział coś niezrozumiałego, coś w rodzaju "Sześć kNotów na szyi..."
Potem zatrzasnNoł drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapytał Dianę:
- Dzwoniłaś do nich?
- Nie - powiedziała Diana. - Zadzwonić?
- Teraz już nie warto - powiedział Golem - bo inaczej wszystko
zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszył, objechał klomb i odjechał alejNo.
- No, to idziemy - powiedziała Diana.
- Płyniemy - poprawił jNo Wiktor. Teraz, kiedy wszystko się skończyło,
nie czuł nic oprócz irytacji. W holu Diana wzięła go pod rękę.
- To nic - powiedziała - zaraz przebierzesz się w suche ubranie,
strzelisz sobie kielicha i wszystko będzie dobrze.
- Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskarżył się Wiktor. - A poza
tym, może wreszcie wytłumaczysz mi, co się tu stało?
Diana westchnęła ze znużeniem.
- Nic szczególnego się nie stało. Nie trzeba było zapominać latarki.
- A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym?
- Burmistrz je stawia, kanalia...
Weszli na pierwsze piętro i szli teraz korytarzem.
- Zwariował? - zapytał Wiktor. - To przecież kryminalna sprawa. Czy
może naprawdę oszalał?
- Nie. To zwykła kanalia i nienawidzi mokrzaków. Jak zresztNo całe
miasto.
- To już zauważyłem. My ich też nie lubimy, ale potrzaski... A co im
mokrzaki zrobiły?
- Przecież trzeba kogoś nienawidzić - powiedziała Diana. - W jednych
miejscach nienawidzNo Żydów, gdzie indziej - Murzynów, a u nas - mokrzaków.
Zatrzymali się przed drzwiami, Diana przekręciła klucz, weszła i
zapaliła światło.
- Poczekaj - powiedział Wiktor rozglNodajNoc się. - Gdzieś ty mnie
przyprowadziła?
- To laboratorium - odpowiedziała Diana. - Ja zaraz...
Wiktor został w drzwiach i patrzył jak Diana chodzi po ogromnym pokoju
i zamyka okna. Pod oknami ciemniały kałuże.
- A co on tam robił w nocy? - zapytał Wiktor.
- Gdzie? - zapytała Diana nie odwracajNoc się.
- Na ścieżce... Przecież wiedziałaś, że on tu jest?
- No, bo wiesz - powiedziała - w leprozorium jest nie najlepiej z
lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo...
Zamknęła ostatnie okno, przespacerowała się po laboratorium oglNodajNoc
stoły zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami.
- Wszystko to jest obrzydliwe - powiedział Wiktor. - Co to za kraj!
Gdzie się człowiek ruszy - wszędzie jakieś świństwa... Chodßmy, bo zmarzłem.
- Zaraz - powiedziała Diana.
Zdjęła ze stołu jakieś ciemne męskie ubranie i potrzNosnęła nim. Był to
ciemny, wieczorowy garnitur. Starannie powiesiła go w szafie na ubrania
robocze. SkNod tu garnitur? - pomyślał Wiktor. I do tego taki znajomy
garnitur...
- No tak - powiedziała Diana - ty jak chcesz, ale ja zaraz włażę do
gorNocej wanny.
- Posłuchaj Diano - powiedział ostrożnie Wiktor. - Kto to był ten... z
takim nosem... żółty na twarzy? Z którym tańczyłaś...
Diana wzięła go za rękę.
- Widzisz - odpowiedziała po chwili milczenia - to mój mNoż, ...Mój
były mNoż.
*
Dawno nie widziałem pana w mieście - powiedział Pawor zakatarzonym
głosem. Nie tak znowu dawno - powiedział Wiktor - wszystkiego dwa dni temu.
Można się do was przysiNość, czy wolicie być sami? - .zapytał Pawor.
- Niech pan siada - powiedziała uprzejmie Diana.
Pawor usiadł naprzeciw niej i krzyknNoł: "Kelner, podwójny koniak!"
Zmierzchało się, portier zaciNogał story na oknach. Wiktor zapalił stojNocNo
lampę.
- Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwrócił się do Diany - żyć w
takim klimacie i zachować tak wspaniałNo cerę... - kichnNoł. - Przepraszam.
Te deszcze mnie wykończa... - Jak się pracuje? - zapytał Wiktora.
- Kiepsko. Nie mogę pracować, kiedy jest pochmurno - wciNoż mam ochotę
czegoś się napić.
- Co za skandal wywołał pan u policmajstra? - zapytał Pawor.
- A tam, głupstwo - odpowiedział Wiktor. - Szukałem sprawiedliwości.
- Ale co się stało?
- Ten bydlak burmistrz zastawia potrzaski na mokrzaków. Jeden się
złapał, zmiażdżyło mu nogę. Zabrałem ten potrzask, poszedłem na policję i
zażNodałem dochodzenia.
- Tak - powiedział Pawor. - I co dalej?
- W tym mieście sNo dziwne prawa. Ponieważ nie było wniosku
poszkodowanego, uważa się, że nie było także przestępstwa, tylko
nieszczęśliwy wypadek, któremu nikt nie jest winien z wyjNotkiem
poszkodowanego. Powiedziałem policmajstrowi, że przyjmę to do wiadomości i
wtedy on oznajmił mi, że jest to großba i na tym się rozstaliśmy. t
- A gdzie to się stało? - zapytał Pawor.
- Niedaleko sanatorium.
- Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium?
- To nikogo nie powinno obchodzić - ostro powiedziała Diana.
- Oczywiście - odparł Pawor. - Ja się tylko zdziwiłem - skrzywił się,
zmrużył oczy i dßwięcznie kichnNoł. - O do diabła - rzekł. - Przepraszam.
Wsadził rękę do kieszeni i wyciNognNoł ogromnNo chustkę do nosa. Coś z
hałasem u) na podłogę. Wiktor nachylił się. To był kastet. Wiktor
podniósł go i podał Faworowi.
- I po co pan to nosi przy sobie? - zapytał.
Pawor z twarzNo ukrytNo w chustce do nosa patrzył na kastet
zaczerwienionymi oczami.
- To wszystko przez pana - powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos.
- To pan mnie przestraszył swojNo opowieściNo... A tak przy okazji, ludzie
powiadajNo, że grasuje tu jakaś miejscowa banda. Ni to bandyci, ni to
chuligani. A ja, wie pan, nie lubię, kiedy mnie bijNo.
- A często pana bijNo? - zapytała Diana.
Wiktor spojrzał na niNo. Siedziała w fotelu założywszy nogę na nogę i
paliła papierosa nie patrzNoc na nikogo. Biedny Pawor, pomyślał Wiktor.
Zaraz coś usłyszy... WyciNognNoł rękę i obciNognNoł spódnicę na jej
kolanach.
- Mnie? - zapytał Pawor. - Czyżbym wyglNodał na człowieka, którego
często bijNo? To trzeba poprawić. Kelner, jeszcze raz podwójny koniak! Tak,
a więc następnego dnia poszedłem do warsztatu ślusarskiego i raz dwa zrobili
mi tę zabawkę... - z zadowoleniem obejrzał kastet. - Niezła rzecz, nawet
Golemowi się spodobała...
- Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapytał Wiktor.
- Nie. Nie wpuszczajNo i jak należy sNodzić, nie wpuszczNo. W każdym
razie już w to nie wierzę. Napisałem skargi do trzech departamentów, a teraz
siedzę i piszę sprawozdanie. Na jakNo sumę leprozorium otrzymało w minionym
roku kalesony. Oddzielnie dla kobiet, oddzielnie dla mężczyzn. Diabelnie
pasjonujNoce.
- Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw - poradził Wiktor. Pawor ze
zdziwieniem uniósł brwi, a Diana powiedziała leniwie.
- Lepiej niech pan zostawi tę swojNo pisaninę i zamiast tego napije się
grzanego wina i położy do łóżka.
- Zrozumiałem aluzję - powiedział Pawor z westchnieniem. - Trzeba
będzie iść... Czy pan wie, w którym numerze mieszkam? - zapytał Wiktora. -
Wpadłby pan kiedyś.
- W dwieście dwudziestym trzecim - powiedział Wiktor. - Z całNo
pewnościNo.
- Do widzenia - powiedział Pawor wstajNoc. - Życzę przyjemnego
wieczoru.
Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziNoł butelkę czerwonego wina i
skierował się do wyjścia.
- Masz za długi język - powiedziała Diana.
- Tak - zgodził się Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi się w jakiś
sposób podoba.
- A mnie nie - powiedziała Diana.
- I doktorowi R. Kwadrydze - też nie. Ciekawe dlaczego?
- Ma wstrętny pysk - odpowiedziała Diana. - Blond bestia. Znam ten
gatunek. Prawdziwi mężczyßni. Bez czci i wiary. Atamani głupców.
- Masz ci los - zdziwił się Wiktor. - A ja myślałem, że tacy mężczyßni
powinni ci się podobać.
- Teraz już nie ma mężczyzn - zaprzeczyła Diana. - Teraz sNo albo
faszyści, albo baby.
- A ja? - zapytał Wiktor z zaciekawieniem.
- Ty? Ty za bardzo lubisz marynowane minogi. I jednocześnie -
sprawiedliwość.
- Racja. Ale moim zdaniem to całkiem nießle.
- Nie najgorzej. Ale gdybyś musiał wybierać, wybrałbyś minogi, a to już
niedobrze. Poszczęściło ci się, że masz talent.
- Coś ty dzisiaj taka zła? - zapytał Wiktor.
- A ja w ogóle jestem zła. Ty masz talent, a ja - złość. Jeżeli tobie
odebrać talent, a mnie złość to pozostanNo dwa kopulujNoce ze sobNo zera.
- Zero zeru nierówne - zauważył Wiktor. - Ty nawet jako zero
wyglNodałabyś nießle - przystojne, świetnie zbudowane zero. A poza tym,
gdyby ci odebrać twojNo złość, staniesz się dobra, co w końcu też nie jest
najgorsze...
- Jeśli odebrać mi złość, to stanę się meduzNo. Żebym stała się dobra,
należałoby zastNopić złość dobrociNo.
- Zabawne - powiedział Wiktor - przeważnie kobiety nie lubiNo
dyskutować. Ale kiedy już zaczynajNo, stajNo się zdumiewajNoco kategoryczne.
SkNod ci się właściwie wzięło, że jesteś wyłNocznie zła i ani trochę dobra.
Tak nigdy nie jest. Masz w sobie dobroć, tylko że jej nie widać spoza
złości. W każdym człowieku jest wszystkiego po trochu, a życie z tej
mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto...
Na salę wtoczyło się towarzystwo młodych ludzi jod razu zrobiło się
głośniej. Młodzi ludzie zachowywali się dość swobodnie - nawymyślali
kelnerowi, pogonili go po piwo, sami obsiedli stolik w odległym kNocie,
zaczęli głośno rozmawiać i śmiać się na całe gardło. Ogromny drab o grubych
wargach i rumianych policzkach pstrykajNoc palcami skierował się tanecznym
krokiem do baru. Teddy coś mu podał i drab odstawiajNoc mały palec ujNoł
dwoma palcami kieliszek, odwrócił się plecami do lady, oparł się o niNo
łokciami, skrzyżował nogi i zwycięsko rozejrzał się po pustej sali. "Witam
Dianę! - wrzasnNoł. - Co słychać?" Diana uśmiechnęła się do niego obojętnie.
- Co to za cudo? - zapytał Wiktor.
- Niejaki Flamen Juventa - odpowiedziała Dina. - Bratanek policmajstra.
- Gdzieś go już widziałem - powiedział Wiktor.
- Do diabła z nim - niecierpliwie powiedziała Diana. - Wszyscy ludzie
to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiajNo się prawdziwi,
tacy którzy majNo coś własnego - dobroć, talent, złość... ale jeśli im to
zabrać, nic z nich nie pozostanie, zostanNo meduzami jak wszyscy. Ty, mam
wrażenie wyobraziłeś sobie, że podoba mi się twoje umiłowanie minóg i
sprawiedliwości? Zawracanie głowy! Masz talent, masz swoje ksiNożki, masz
sławę, ale jeśli chodzi o resztę, to jesteś taki sam jaskiniowy niedorajda
jak wszyscy.
- To, co teraz mówisz - oznajmił Wiktor - jest tak bardzo niesłuszne,
że nawet nie czuję się urażony. Ale mów dalej, bardzo interesujNoco zmienia
ci się wyraz twarzy, kiedy mówisz - zapalił papierosa i podał jej. - Mów
dalej.
- Meduzy - powiedziała Diana gorzko. - Oślizgłe, głupie meduzy.
KotłujNo się, pełzajNo, strzelajNo, same nie wiedzNo czego chcNo, nic nie
umiejNo, niczego naprawdę nie kochajNo... jak robaki w wychodku...
- To nieprzyzwoite - powiedział Wiktor. Obraz niewNotpliwie jest
wypukły, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w ogóle to sNo banały, Diano,
moja najmilsza, nie jesteś myślicielem. W ubiegłym wieku, gdzieś na
prowincji może by to nießle wyglNodało... w każdym razie towarzystwo byłoby
rozkosznie zaszokowane, a bladzi młodzieńcy o gorejNocych oczach łaziliby za
tobNo jak psy. Ale dzisiaj to sNo rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzNo,
czym jest człowiek. Co z tym człowiekiem robić - oto na czym polega problem.
ZresztNo też przewałkowany do znudzenia.
- A co robiNo z meduzami?
- Kto? Meduzy?
- My.
- O ile wiem - nic. Zdaje się, że robiNo z nich konserwy.
- No i bardzo dobrze - powiedziała Diana. - Czy ty coś zdziałałeś przez
ten czas?
- No a jak! Napisałem potwornie wzruszajNocy list do swojego
przyjaciela Roc-Tusowa. Jeśli po tym liście nie załatwi pensji dla Irmy, to
znaczy, że jestem już do niczego!
- I to wszystko?
- Tak - powiedział Wiktor. - CałNo resztę wyrzuciłem.
- O Boże - powiedziała Diana. - A ja opiekowałam się tobNo, starałam
się nie przeszkadzać, odganiałam Roschepera...
- KNopałaś mnie w wannie - przypomniał Wiktor.
- KNopałam w wannie, poiłam kawNo...
- Poczekaj - powiedział Wiktor - ale przecież ja też kNopałem cię w
wannie...
- Wszystko jedno.
- Jak to wszystko jedno? Myślisz, że łatwo pracować, kiedy się ciebie
kNopie w wannie? Opisałem sześć wariantów tego procesu, wszystkie sNo do
niczego.
- Daj przeczytać.
- Tylko dla mężczyzn - powiedział Wiktor. - Poza tym wyrzuciłem je, czy
ci nie powiedziałem? I w ogóle było w nich tak mało patriotyzmu i
świadomości narodowej, że tak czy inaczej nikomu nie można byłoby ich
pokazać.
- Powiedz, jak ty to robisz - najpierw piszesz, a dopiero potem
wstawiasz świadomość narodowNo?
- Nie - odpowiedział Wiktor. - Na poczNotek nasiNokam świadomościNo
narodowNo do głębi duszy: czytam przemówienie pana prezydenta, wykuwam na
pamięć eposy bohaterskie, uczęszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy
zaczynam rzygać - kiedy już mnie nie mdli, tylko rzygam - biorę się do
dzieła... Wiesz, porozmawiajmy lepiej o czymś innym. Na przykład o tym, co
będziemy robili jutro.
- Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami.
- To pójdzie szybko. A potem?
Diana nie odpowiedziała. Patrzyła na niego. Wiktor odwrócił się.
Zbliżał się do nich mokrzak - w całej swojej krasie - czarny, mokry, z
przepaskNo na twarzy.
- Dzień dobry - przywitał się z DianNo. - Golem jeszcze nie wrócił?
Twarz Diany wstrzNosnęła Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na
portrecie - na ikonie. Dziwna nieruchomość rysów, i już nie wiesz - czy to
zamysł mistrza czy bezradność rzezimieszka. Diana nie odpowiedziała.
Milczała i mokrzak również patrzył na niNo w milczeniu, i nie było w tym
milczeniu żadnej niezręczności - oni po prostu byli razem, a Wiktor i
wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo się to nie podobało.
- Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedział głośno.
- Tak - powiedziała Diana. - Proszę, niech pan usiNodzie i zaczeka.
Jej głos był zwyczajny i uśmiechała się do mokrzaka obojętnym
uśmiechem. Wszystko było jak zwykle - Wiktor był z DianNo, a wszyscy
pozostali byli osobno.
- Proszę - wesoło powiedział Wiktor wskazujNoc na fotel doktora R.
Kwadrygi.
Mokrzak usiadł, położył na kolanach obie dłonie w czarnych
rękawiczkach. Wiktor nalał mu koniaku. Mokrzak wprawnym i niedbałym gestem
wziNoł kieliszek, zakołysał nim jakby sprawdzajNoc wagę i odstawił na stół.
- Mam nadzieję, że pani nie zapomniała? - powiedział do Diany.
- Tak - powiedziała Diana. - Tak. Zaraz przyniosę. Wiktorze, daj mi
klucz do pokoju, za chwilę wrócę.
Wzięła klucz i szybko poszła do wyjścia. Wiktor zapalił papierosa. Co z
tobNo przyjacielu, powiedział do siebie. Jakoś za dużo ci się zwiduje w
ostatnich czasach. Jakiś taki przeczulony się zrobiłeś i nadwrażliwy...
Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to w ogóle nie dotyczy - ci wszyscy byli
mężowie, te wszystkie dziwne znajomości... Diana - to Diana, a ty - to ty.
Roscheper jest impotentem? Impotentem. I to ci powinno wystarczyć...
Wiedział, że to wszystko nie jest takie proste, że już połknNoł truciznę,
ale powiedział sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilę - i udało
mu się przekonać siebie, że naprawdę wystarczy.
Naprzeciw siedział mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. CiNognęło
od niego wilgociNo i jeszcze czymś jakby medycznym. Czy mogłem sobie
wyobrazić, że będę kiedyś siedział z mokrzakiem w knajpie przy jednym
stoliku? Jednak postęp, chłopcy, następuje powoli. Albo też my staliśmy się
tacy wszystko - żerni i wreszcie do nas dotarło, że wszyscy ludzie sNo
braćmi? Ludzkości, moja przyjaciółko, jestem z ciebie dumny... A czy pan,
mój drogi, wydałby swojNo córkę za mokrzaka?...
- Nazywam się Baniew - przedstawił się Wiktor i zapytał. - Jak zdrowie
tego... rannego? Tego, który wpadł w potrzask?
Mokrzak szybko odwrócił ku niemu twarz. Patrzy jak z okopu, pomyślał
Wiktor.
- ZadowalajNoco - odpowiedział sucho mokrzak.
- Na jego miejscu zawiadomiłbym policję.
- To nie ma sensu - powiedział mokrzak.
- A dlaczego? - zapytał Wiktor. - Niekoniecznie musi zgłaszać na
miejscowej policji, można zwrócić się do okręgowej...
- Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszył ramionami.
- Każde przestępstwo, które pozostaje bezkarne, rodzi nowe
przestępstwo.
- Tak. Ale nas to nie interesuje.
Przez chwilę obaj milczeli. Potem mokrzak powiedział:
- Moje nazwisko - Zurtzmansor.
- Słynne nazwisko - uprzejmie powiedział Wiktor. - Czy nie jest pan
krewnym Pawła Zurtzmansora, tego socjologa?
Mokrzak zmrużył oczy.
- Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedział. - Powiedziano mi,
Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum...
Wiktor nie zdNożył odpowiedzieć. Za jego plecami ktoś przesunNoł fotel
i dziarski baryton powiedział:
- Ano, zjeżdżaj stNod zarazo!
Wiktor odwrócił się. Wznosił się nad nim grubowargi Flamenco Juventa,
czy jak mu tam, słowem - bratanek. Wiktor patrzył na niego dłużej niż
sekundę, ale to wystarczyło, żeby poczuł wyjNotkowNo irytację.
- Do kogo pan mówi, młody człowieku? - zainteresował się.
- Do pańskiego przyjaciela - grzecznie wyjaśnił mu Flamenco Juventa i
ponownie wrzasnNoł. - Do kogo mówię, ty mokra szmato!
- Chwileczkę - powiedział Wiktor i wstał. Flamenco Juventa z
uśmieszkiem patrzył na niego z góry. Taki młody Goliat w sportowej kurtce
błyskajNocej niezliczonymi emblematami, nasz prosty, ojczysty sturmfuerer,
opoka narodu z gumowNo pałkNo w tylnej kieszeni spodni, postrach
prawicowców, lewicowców i umiarkowanych. Wiktor sięgnNoł rękNo do jego
krawata i zapytał z troskNo i zainteresowaniem "Co pan tu ma?". I kiedy
młody Goliat automatycznie pochylił głowę, żeby zobaczyć co tam ma, Wiktor
mocno złapał go za nos dużym i wskazujNocym palcem. "E!" - krzyknNoł młody
Goliat kompletnie oszołomiony i spróbował się wyrwać, ale Wiktor go nie
wypuścił i przez jakiś czas bardzo starannie, z lodowatNo zawziętościNo
zakręcał i obracał ten bezczelny, mocny nos przygadujNoc "Następnym razem
zachowuj się przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojówkarzu, chamski
sukinsynu..." Pozycja była wyjNotkowo korzystna - młody Goliat rozpaczliwie
wierzgał, ale między nimi stał fotel i młody Goliat pięściami ubijał
powietrze, za to Wiktor miał dłuższe ręce i ciNogle wykręcał, rozgniatał,
obracał i wyciNogał do
chwili, kiedy nad głowNo przeleciała mu butelka. Wtedy obejrzał się -
odsuwajNoc stoliki i przewracajNoc fotele pędziła na niego cała
pięcioosobowa banda, dwóch w niej było wyjNotkowo rosłych. Na mgnienie oka
wszystko zastygło jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony
w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakujNocy przez ladę baru, Diana z białym
pakunkiem na środku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wNosata
twarz portiera, i tuż obok wściekłe pyski z rozwartymi paszczękami.
Następnie skończyła się fotografia i zaczęło się kino. . .
Pierwszego dryblasa Wiktor nadzwyczaj fartownie powalił ciosem w
policzek. Ten przepadł i przez jakiś czas się nie pojawił. Ale drugi dryblas
trafił Wiktora w ucho. Ktoś inny uderzył go kantem dłoni w policzek -
chybił, widocznie celował w gardło. A jeszcze ktoś - wyzwolony Goliat? -
skoczył mu na plecy. To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu - tylko
jeden z nich znał boks, a pozostali chcieli nie : tyle walczyć, ile
okaleczyć - wyłupić oko, rozerwać usta, kopnNoć w pachwinę. Gdyby Wiktor nie
był sam, na pewno by go zmasakrowali, ale od tyłu zaatakował ich Teddy,
który święcie przestrzegał złotej zasady wszystkich wikidajłów - tłumić
każdNo bójkę w zarodku, z flanki zaś pojawiła się Diana, Diana Wścieklica, z
zębami wyszczerzonymi z nienawiści, niepodobna do siebie, już bez białego
pakunku, tylko z ciężkim oplatanym gNosiorem w ręku, nadciNognNoł też
portier - niemłody już mężczyzna, ale sNodzNoc po metodach walki, były
żołnierz - walczył pękiem kluczy, jakby to był pas z bagnetem w pochwie.
Kiedy więc z kuchni przybiegło dwóch kelnerów, nie mieli już nic do roboty.
Bratanek zwiał, nawet zapomniał na stoliku swój tranzystor. Jeden z
chłopaczków leżał pod stołem - był to ten, którego Diana powaliła oplecionym
gNosiorem, pozostałych zaś czterech Wiktor z Teddym dosłownie wynieśli na
pięściach z sali, przepędzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe.
Z rozpędu sami też wylecieli na ulicę i dopiero tam, na deszczu uświadomili
sobie całkowite zwycięstwo i trochę się uspokoili.
- Parszywi smarkacze - powiedział Teddy, zapalajNoc jednocześnie dwa
papierosy, dla siebie i dla Wiktora. - Przyzwyczaili się, co czwartek
rozróba. Zeszłym razem zagapiłem się i połamali dwa fotele. A kto potem
płaci? Ja!
Wiktor macał puchnNoce ucho.
- Bratanek uciekł - powiedział z żalem. - Nie dobrałem się do niego,
niestety.
- To dobrze - powiedział rzeczowo Teddy. - Od niego lepiej się trzymać
z daleka. Jego stryjek jest sam wiesz kim, zresztNo i on sam... Opoka
Ojczyzny i PorzNodku, czy jak tam oni się nazywajNo... A ty, panie pisarzu,
jak widzę nauczyłeś się bić. Pamiętam kiedyś byłeś taki smarkacz, słaby jak
mucha - bywało przyłożNo ci - a ty pod stół. Zuch.
- Taki mam zawód - westchnNoł Wiktor. - Produkt walki o byt. U nas
przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich.
- I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwił się Teddy.
- No a jak myślisz! NapiszNo na ciebie pochwalny artykuł, że jesteś
przepełniony świadomościNo narodowNo, idziesz szukać krytyka, a on już w
towarzystwie - wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta...
- Coś podobnego - powiedział Teddy. - I co dalej?
- Różnie. Bywa i tak, i nie tak.
Pod wejście podjechał jeep, drzwi się otworzyły i na deszcz wysiadł
młody człowiek w okularach i z teczkNo oraz jego wysoki współtowarzysz. Zza
kierownicy wygrzebał się Golem. Wysoki z intensywnym, można powiedzieć
zawodowym zainteresowaniem patrzył, jak portier wykopuje przez obrotowe
drzwi ostatniego awanturnika, który jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie.
"Szkoda, że tego z nami nie było - szeptem powiedział Teddy wskazujNoc
oczami na wysokiego. - To jest specjalista z klasNo! Nie to, co ty.
Zawodowiec, rozumiesz? "Rozumiem" - również szeptem odpowiedział Wiktor.
Młody człowiek z teczkNo oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w
drzwi. Golem w pierwszej chwili ruszył za nimi niespiesznie, już z daleka
uśmiechajNoc się do Wiktora, ale zastNopił mu drogę pan Zurtzmansor z białNo
paczkNo pod pachNo. Powiedział coś półgłosem, a wtedy Golem przestał się
uśmiechać i wrócił do samochodu. Zurtzmansor wgramolił się na tylne
siedzenie i jeep odjechał.
- Ech - powiedział Teddy - biliśmy nie tych co trzeba, panie Baniew.
Ludzie za niego krew przelewajNo, a ten wsiada do cudzego samochodu i
odjeżdża.
- Chyba nie masz racji - powiedział Wiktor. - Chory, nieszczęśliwy
człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobNo zaraz pójdziemy się napić, a jego
zawießli do leprozorium.
- Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieubłaganie powiedział Teddy. -
Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu.
- Oderwałem się od narodu?
- Od narodu, nie od narodu, ale życia nie znasz. Pomieszkaj no u nas -
który to już rok tylko deszcze i deszcze, na polach wszystko wygniło, z
dziećmi nie można dojść do ładu... ZresztNo, co tu gadać - w całym mieście
nie ma ani jednego kota, myszy niedługo nas zagryzNo... E - ech! -
powiedział i machnNoł rękNo. - No, to chodßmy.
Wrócili do holu i Teddy zapytał portiera, który już wrócił na swój
posterunek:
- No i jak? Dużo połamali?
- E, nie - odpowiedział portier. - Można powiedzieć, że wyszliśmy bez
szwanku. JednNo lampę pokaleczyli, ścianę uświnili, ale pieniNodze to ja
temu... ostatniemu odebrałem, masz, weß.
Teddy skierował się do restauracji liczNoc po drodze pieniNodze. Wiktor
poszedł za nim. Na sali znowu zapanował spokój. Młody mężczyzna w okularach
i wysoki już nudzili się nad butelkNo mineralnej, przeżuwajNoc
melancholijnie firmowNo kolację. Diana siedziała na dawnym miejscu,
prześliczna, ogromnie ożywiona i nawet uśmiechała się do siedzNocego już w
swoim fotelu doktora R. Kwadrygi, którego zwykle nie tolerowała. Przed R.
KwadrygNo stała butelka rumu, ale doktor był jeszcze trzeßwy i dlatego
wyglNodał, dziwnie.
- Gratuluję! - ponuro przywitał Wiktora. - Żałuję, że nie byłem obecny,
choćby jako szeregowiec. Wiktor opadł n& fotel.
- Jakie piękne ucho - powiedział R. KwadrygNo. - Gdzieś ty takie
dostał? Jak koguci grzebień.
- Koriiak! - zażNodał Wiktor. Diana nalała mu koniaku. - Jej i tylko
jej zawdzięczani Wiktorię swNo - powiedział wskazujNoc na Dianę. -
Zapłaciłaś za gNosior?
- GNosior wcale się nie stłukł - powiedziała Diana. - Za kogo ty mnie
bierzesz? Ach, jak on upadł! Mój Boże, jak on cudownie się zwalił! Żeby oni
tak wszyscy....
- Zaczynamy - ponuro powiedział R. KwadrygNo i nalał sobie pełnNo
szklankę rumu.
- Potoczył się jak manekin - powiedziała Diana. - Jak kręgle. Wiktor,
wszystko masz w porzNodku? Widziałam jak cię kopali.
- To, co najważniejsze - w porzNodku - powiedział Wiktor. - Specjalnie
broniłem.
Doktor R. KwadrygNo z .bulgotem wyssał ze szklanki ostatnie krople
rumu, dokładnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po myciu naczyń.
Oczy mu z miejsca zmętniały.
- My się znamy - spiesznie powiedział Wiktor. - Ty jesteś doktor Rem
KwadrygNo, a ja - pisarz Banie w.
- Przestań - powiedział R. KwadrygNo. - Jestem absolutnie trzeßwy. Ale
się spiję. To jedyne, czego jestem teraz pewny. Nie uwierzycie mi, ale
przyjechałem tu pół roku temu jako zupełnie niepijNocy człowiek. Mam chorNo
wNotrobę, katar kiszek i jeszcze coś tam z żołNodkiem. Absolutnie nie wolno
mi pić, a piję przez dwadzieścia cztery godziny na dobę... Jestem kompletnie
nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu coś takiego mi się nie wydarzyło. Nawet
listów nie dostaję, dlatego że starzy przyjaciele siedzNo bez prawa
korespondencji, a nowi sNo niepiśmienni...
- Nie chcę słyszeć żadnych tajemnic państwowych - powiedział Wiktor. -
Jestem nieprawomyślny. R. KwadrygNo znowu napełnił szklankę i zaczNoł
popijać rum małymi łykami jak wystygłNo herbatę.
- Tak prędzej podziała - oznajmił. - Próbuj, Baniew. Przyda się... I
nie ma co się na mnie gapić! - znienacka powiedział do Diany z
wściekłościNo. - Proszę nie ujawniać swoich uczuć! A jeżeli się wam nie
podoba...
- Cicho, cicho - powiedział Wiktor i R. KwadrygNo skisł.
- Oni ni cholery mnie nie rozumiejNo - powiedział żałośnie. - Nikt.
Tylko ty mnie troszeczkę rozumiesz. Zawsze mnie rozumiałeś. Tyle, że jesteś
bardzo ordynarny, Baniew, i zawsze raniłeś moje uczucia. Cały jestem
poraniony... Oni teraz bojNo się urnie zjeżdżać, teraz tylko mnie chwalNo.
Jak mnie jakieś ścierwo pochwali - rana. Następne ścierwo pochwali -
następna rana. Ale teraz już to wszystko jest za mnNo. Oni jeszcze nie
wiedzNo... Słuchaj, Baniew! Masz takNo wspaniałNo dziewczynę... Proszę
cię... Poproś jNo, żeby przyszła do mojego studia... Ależ nie, idioto!
Modelka! Ty nic nie rozumiesz, a ja takiej modelki szukam już dziesięć
lat...
- Portret - alegoria - wyjaśnił Dianie Wiktor. - "Prezydent i Wiecznie
Młody Naród".
- Dureń - smutnie powiedział doktor R. Kwadryga. - Wszyscy myślicie, że
się sprzedałem... No i słusznie, tak było! Ale ja już więcej nie maluję
prezydentów... Autoportret! Rozumiesz?
- Nie - przyznał się Wiktor - nie rozumiem. Chcesz malować autoportret
z DianNo jako modelkNo?
- Dureń - powiedział R. Kwadryga. - To będzie twarz artysty.
- Mój tyłek - wyjaśniła Diana Wiktorowi.
- Twarz artysty! - powtórzył R. Kwadryga. - Przecież ty też jesteś
artystNo... I wszyscy, którzy siedzNo bez prawa korespondencji... i wszyscy,
którzy mieszkajNo w moim domu... to znaczy nie mieszkajNo... Ty wiesz,
Baniew, ja się boję. Przecież cię prosiłem - przyjdß, pomieszkaj u mnie
chociaż trochę. Mam willę, fontannę... A ogrodnik uciekł. Tchórz... Nie mogę
sam tam mieszkać, lepiej w hotelu... Myślisz, że piję, bo się sprzedałem?
Zawracanie głowy, to nie nowomodna powieść... Pomieszkasz u mnie trochę i
sam się zorientujesz.. Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogóle nie
sNo moi znajomi, tylko twoi. Wtedy zrozumiałbym, dlaczego oni mnie nie
poznajNo... ChodzNo na bosaka... śmiejNo się... - nagle jego oczy napełniły
się łzami. - Panowie! - powiedział. - Co za szczęście, że nie ma z nami tego
Pawora! Wasze zdrowie.
- I twoje - powiedział Wiktor i wymienił spojrzenia z DianNo. Diana
patrzyła na R. Kwadrygę z odrazNo i lękiem. - Nikt tu nie lubi Pawora -
powiedział. - Tylko ja jeden, nieszczęsny odmieniec.
- StojNoca woda - oświadczył R. Kwadryga. - I skaczNoca żaba. Gaduła.
Zawsze milczy.
- Po prostu on już jest gotów - powiedział Wiktor do Diany. - Nic
strasznego...
- Panowie! - powiedział doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uważam za
swój obowiNozek przedstawić się! Rem Kwadryga, doktor honoris causa...
Wiktor przyszedł do gimnazjum na pół godziny przed wyznaczonym czasem,
ale Bol-Kunac już na niego czekał. ZresztNo był on chłopcem taktownym,
poinformował więc Wiktora, że spotkanie odbędzie się w auli i poszedł sobie
powołujNoc się na jakieś nie cierpiNoce zwłoki sprawy... Zostawszy sam,
Wiktor powędrował korytarzami, zaglNodajNoc do pustych klas, wdychał
zapomniany zapach atramentu, kredy, wiecznie wiszNocego w powietrzu kurzu,
zapachy bójek "do pierwszej krwi", wyniszczajNocych przesłuchań przy
tablicy, zapachy więzienia, bezprawia, kłamstwa podniesionego do rangi
przykazania. WciNoż miał nadzieję wywołać w pamięci jakieś słodkie
wspomnienia dzieciństwa i młodości, rycerstwa, koleżeństwa, pierwszej
czystej miłości, ale nic z tego nie wychodziło, chociaż tak bardzo się
starał, gotów rozczulić się przy pierwszej stosownej okazji. Wszystko tu
było jak dawniej - i jasne, zatęchłe klasy, podrapane tablice, ławki pocięte
zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi sentencjami o żonie, prawej
ręce i ściany jak w kazamatach pomalowane do połowy wysokości wesołNo,
zielonNo farbNo i tynk obtłuczony na krawędziach ścian - wszystko było jak
dawniej, znienawidzone, ohydne, budziło wściekłość i beznadziejność.
Znalazł swojNo klasę, chociaż nie od razu. Znalazł swoje miejsce przy
oknie, ale ławka była inna, tylko na parapecie ciNogle jeszcze było widać
głęboko wycięty emblemat Legii Wolności i Wiktor bardzo wyraßnie przypomniał
sobie odurzajNocy entuzjazm tamtych czasów, czerwono - białe opaski,
blaszane skarbonki na "fundusz Legii", krwawe bójki z czerwonymi i portrety
we wszystkich gazetach, we wszystkich podręcznikach, na wszystkich murach -
twarz, która wtedy wydawała się piękna i niezwykła, a teraz stała się tępa,
obwisła, podobna do świńskiego ryja z ogromnNo, zębatNo, bryzgajNocNo ślinNo
paszczNo. Tacy młodzi, tacy bezbarwni, tacy jednakowi... I głupi. A ta
głupota teraz już nie cieszy, nie cieszysz się, że zmNodrzałeś, czujesz
tylko palNocy wstyd za siebie, za tamtego, bezbarwnego, rzeczowego
żółtodzioba, który wyobrażał sobie, że jest niezastNopiony, nietuzinkowy i
niezwykły... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed
dziewczynNo, o której już tyle naopowiadałem, że już w żaden sposób nie
mogłem się wycofać, a następnego dnia - dziki gniew ojca, płonNoce uszy, i
to wszystko nazywa się najszczęśliwszym czasem - bezbarwność i pragnienia,
entuzjazm. Kiepska sprawa, pomyślał. Ą jeżeli nagle, za piętnaście lat okaże
się, że ja dzisiejszy, jestem równie przeciętny i zniewolony jak w
dzieciństwie, może nawet bardziej, ponieważ teraz uważam się za dorosłego,
który wie dostatecznie dużo i wystarczajNoco dużo przeżył więc ma prawo do
zadowolenia z siebie i osNodzania innych.
Skromność i tylko skromność do pokory włNocznie... i tylko prawda,
nigdy nie okłamuj, przynajmniej samego siebie, ale to okropne - być
pokornym, kiedy dookoła tylu idiotów, rozpustników, interesownych kłamców,
kiedy nawet najlepsi też sNo splamieni niczym trędowaci... Czy chcesz znowu
być młodym? Nie. A czy chcesz pożyć jeszcze z piętnaście lat? Tak. Ponieważ
życie jest dobrem samym w sobie. Nawet kiedy otrzymujesz cios za ciosem.
Żeby tylko można było oddać uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy się
tego, że prawdziwe życie jest sposobem istnienia pozwalajNocym oddawać
ciosy, A teraz pójdziemy i zobaczymy, co z nich wyrosło...
Na sali było dosyć dużo dzieci i panował normalny hałas, który ucichł,
kiedy Bol-Kunac wprowadził Wiktora na scenę i usadowił pod ogromnym
portretem prezydenta - darem doktora R. Kwadrygi - za stołem przykrytym
czerwono - białym obrusem. Potem Bol-Kunac wyszedł na brzeg sceny i
powiedział:
- Dziś będzie z nami rozmawiać znany pisarz Wiktor Baniew, który
urodził się w naszym mieście. - Odwrócił się do Wiktora. - Jak pan woli,
panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach?
- Wszystko mi jedno - powiedział Wiktor lekkomyślnie. - Żeby tylko było
ich dużo.
- W takim razie, proszę.
Bol-Kunac zeskoczył ze sceny i usiadł w pierwszym rzędzie. Wiktor
poskrobał brew oglNodajNoc salę. Było ich około pięćdziesięciu - dziewczNot
i chłopców w wieku od dziesięciu do czternastu lat - patrzyli na niego
spokojnie i wyczekujNoco. Zdaje się, że tu sNo same wunderkindy, pomyślał
mimochodem. W drugim rzędzie z prawej zauważył Irmę i uśmiechnNoł się do
niej. Irma odpowiedziała uśmiechem.
- Uczyłem się w tym samym gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej samej
scenie wypadło mi kiedyś grać Ozryka. Roli nie umiałem, więc musiałem jNo
wymyślić w trakcie przedstawienia. To był pierwszy wypadek w moim życiu,
kiedy musiałem wymyślić coś nie pod großbNo dwójki. Podobno teraz trudniej
się uczyć niż w moich czasach. Podobno macie teraz nowe przedmioty i to, co
my przerabialiśmy w trzy lata, musicie przerabiać w ciNogu roku. A wy
zapewne nawet nie zauważacie, że jest wam trudniej. Uczeni przypuszczajNo,
że ludzki mózg jest w stanie pomieścić znacznie więcej informacji, niż to
się wydaje na pierwszy rzut oka przeciętnemu człowiekowi. Trzeba tylko umieć
te informacje wtłoczyć... - Aha, pomyślał, zaraz im opowiem o hypnopedii.
Ale w tym momencie Bol-Kunac przekazał mu karteczkę: Prosimy nie opowiadać
nam o osiNognięciach nauki. Proszę rozmawiać z nami jak z równymi. Walerians
kl. 6
- Tak - powiedział Wiktor. - Tu niejaki Walerians z szóstej klasy
proponuje mi, żebym rozmawiał z wami jak z równymi, i ostrzega mnie przed
referowaniem wam osiNognięć nauki... Muszę się przyznać, Walerians, że
istotnie zamierzałem porozmawiać z wami o osiNognięciach hypnopedii.
Jednakże chętnie zrezygnuję ze swojego zamierzenia, chociaż uważam za swój
obowiNozek poinformować cię, że większość równych mi, dorosłych ludzi ma
nadzwyczaj umiarkowane wyobrażenie o hypnopedii. - Poczuł, że jest mu
niewygodnie mówić na siedzNoco, wstał i przespacerował się po scenie. -
Muszę się wam zwierzyć, moi drodzy, że niespecjalnie lubię spotkania z
czytelnikami. Z reguły nie sposób zrozumieć, z jakim czytelnikiem ma się do
czynienia, czego on chce od ciebie i co go właściwie interesuje. Dlatego
każde swoje wystNopienia staram się zmienić w wieczór pytań i odpowiedzi.
Czasami wychodzi dosyć zabawnie. Wiecie co, może na poczNotek ja zacznę
zadawać pytania. A więc... Czy wszyscy obecni czytali moje ksiNożki?
- Tak - rozległy się dziecięce głosy. - Czytaliśmy... Wszyscy...
- Świetnie - powiedział Wiktor zakłopotany. - Jestem mile zaskoczony i
nieco zdumiony. No dobrze, jedßmy dalej... Czy zebrani życzNo sobie usłyszeć
historię napisania jakiejś mojej powieści?
NastNopiło niedługie milczenie, następnie ze środka sali wstał chudy,
pryszczaty chłopiec, rzekł: "Nie" i usiadł.
- To świetnie - stwierdził Wiktor. - Tym bardziej świetnie, że wbrew
szeroko rozpowszechnionym poglNodom w takich historiach nie ma na ogół nic
ciekawego. Idßmy jeszcze dalej... Czy szanowni słuchacze życzNo sobie
usłyszeć o moich planach twórczych?
Bol-Kunac wstał i oznajmił grzecznie:
- Widzi pan, panie Baniew, problemy zwiNozane bezpośrednio z technikNo
pańskiej twórczości lepiej byłoby przedyskutować pod koniec rozmowy, kiedy
ogólny obraz będzie bardziej jasny.
Usiadł. Wiktor wsadził ręce w kieszenie i znowu przespacerował się po
estradzie. Robiło się interesujNoco, a w każdym razie niecodziennie.
- A może interesujNo was anegdoty literackie? - zapytał podstępnie. -
Jak polowałem z Hemingway - em. Jak Erenburg podarował mi rosyjski samowar.
Albo, co też mi powiedział Zurtzmansor, kiedy razem jechaliśmy tramwajem...
- Naprawdę znał pan Zurtzmansora? - padło pytanie z sali.
- Nie, to był żart - powiedział Wiktor. - Co więc będzie z literackimi
anegdotami?
- Czy można zadać pytanie? - rzekł, unoszNoc się z miejsca pryszczaty
chłopiec.
- Tak, oczywiście.
- Jakimi chciałby pan nas widzieć w przyszłości?
Bez pryszczy, przeleciało przez głowę Wiktorowi, ale odgonił tę myśl,
ponieważ zrozumiał - robi się gorNoco. Pytanie było dobre. Bardzo bym
chciał, żeby ktokolwiek mi powiedział, jak chcę widzieć siebie w
teraßniejszości, pomyślał. Jednak trzeba było odpowiadać.
- Żebyście byli mNodrzy - powiedział na chybił trafił. - Uczciwi.
Dobrzy. Chciałbym, żebyście lubili swojNo pracę... i pracowali tylko dla
szczęścia innych ludzi... (Truję, pomyślał. Ale jak tu nie truć?) Mniej
więcej tak...
Sala cichutko zaszumiała, potem ktoś zapytał nie wstajNoc z miejsca:
- Czy rzeczywiście pan uważa, że żołnierz jest ważniejszy od fizyka?
- Ja?! - oburzył się Wiktor.
- Tak zrozumiałem pańskNo ksiNożkę "Nieszczęście przychodzi nocNo". -
Był to jasnowłosy skrzat, mniej więcej dziesięcioletni. Wiktor
odchrzNoknNoł. "Nieszczęście" mogło być dobrNo ksiNożkNo, mogło być złNo
ksiNożkNo, ale w żadnym przypadku nie mogło być ksiNożkNo dla dzieci. Do
takiego stopnia nie była ksiNożkNo dla dzieci, że nie zdołał jej zrozumieć
ani jeden krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie
czytadło obrażajNoce świadomość narodowNo. A co najstraszniejsze, jasnowłosy
skrzat miał pewne podstawy przypuszczać, że autor "Nieszczęścia" uważa
żołnierza za ważniejszego od fizyka - w każdym razie w niektórych aspektach.
- Chodzi o to - powiedział Wiktor sugestywnie - że... jak by ci tu
powiedzieć... Różnie bywa,
- Wcale nie mam na myśli fizjologii - zaprotestował jasnowłosy skrzat.
- Mówię o ogólnej koncepcji ksiNożki, być może "ważniejszy" nie jest
odpowiednim słowem...
- Ja też nie mam na myśli fizjologii - odparł Wiktor. - Chcę
powiedzieć, że bywajNo sytuacje, w których poziom erudycji nie ma znaczenia.
Bol-Kunac przyjNoł z sali i przekazał dwie karteczki. Czy człowiek,
który pracuje dla wojny może się uważać za uczciwego? i Co to takiego
człowiek mNodry? Wiktor zaczNoł od drugiego pytania, było łatwiejsze.
- MNodry człowiek - rzekł - to taki człowiek, który uświadamia sobie
własnNo niedoskonałość, ograniczoność swojej wiedzy, stara się je uzupełnić
i osiNoga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie się ze mnNo?
- Nie - powiedziała prześliczna dziewczynka wstajNoc.
- A o co chodzi?
- Pańska definicja jest niefunkcjonalna. Każdy głupiec wykorzystujNoc
tę definicję może uważać się za mNodrego. Szczególnie, jeżeli utwierdza go w
tym otoczenie.
Tak, pomyślał Wiktor. Ogarnęła go lekka panika. To zupełnie nie
pogawędka z kolegami pisarzami.
- W jakimś sensie masz rację - powiedział. - Ale chodzi o to, że w
ogóle "mNodry" i "głupi" - to pojęcia historyczne i chyba raczej
subiektywne.
- To znaczy, że pan sam nie podejmuje się odróżnić głupca od człowieka
mNodrego? - zapytało z tylnych rzędów prześliczne stworzenie o przepięknych,
biblijnych oczach, ogolone na zero.
- Nie, dlaczego - odpowiedział Wiktor. - Podejmuję się. Ale nie jestem
pewien, czy zawsze się ze mnNo zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - głupiec,
to ten, który myśli inaczej... - zwykle to porzekadło wywoływało śmiech
słuchaczy, ale teraz sala w milczeniu oczekiwała dalszego ciNogu. - Albo
inaczej czuje - dodał Wiktor.
Ostro odczuwał rozczarowanie sali, ale nie wiedział, co by tu jeszcze
powiedzieć. Kontaktu nie było. Audytorium z reguły łatwo przechodzi na
stronę tego, kto występuje, zgadza się z jego sNodami i dla wszystkich staje
się jasne, kto to sNo ci głupcy, przy czym rozumie się samo przez się, że
tu, na tej sali głupców nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadzało
się, ogarniał je wrogi nastrój, ale i wtedy było łatwo, dlatego, że
pozostała możliwość sarkastycznego ośmieszania, a jednemu nie sprawia
trudności dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczNo sobie
nawzajem i zawsze znajdzie się wśród nich jeden najhałaśliwszy i najgłupszy,
po którym można się przejechać ku ogólnemu zadowoleniu.
- Ja niezupełnie rozumiem - powiedziała prześliczna dziewczynka. - Chce
pan, żebyśmy byli mNodrzy, to znaczy zgodnie z pańskim aforyzmem myśleli i
czuli dokładnie tak jak pan. Ale przeczytałam wszystkie pańskie ksiNożki i
znalazłam w nich wyłNocznie negację. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej
strony chciałby pan, abyśmy pracowali dla dobra innych ludzi. To znaczy
faktycznie dla dobra tych brudnych i antypatycznych facetów, którymi
przepełnione sNo pańskie ksiNożki. A pan przecież przedstawia rzeczywistość,
prawda?
Wiktorowi wydało się, że wreszcie odnalazł dno pod stopami.
- Widzicie - rzekł - przez pracę dla dobra ludzi rozumiem właśnie
przekształcanie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak się
nie ma do mojej twórczości. W ksiNożkach próbuję pokazać wszystko tak jak
jest naprawdę i nie próbuję uczyć, czy też pokazywać, co należy robić. W
najlepszym razie wskazuję punkt przyłożenia siły, zwracam uwagę na to, z
czym trzeba walczyć. Ja nie wiem, jak należy zmieniać ludzi, a gdybym
wiedział, to nie byłbym modnym pisarzem, tylko wielkim pedagogiem albo
sławnym psychosocjologiem. Dla literatury pięknej w ogóle jest
przeciwwskazane pouczać, przewodzić, proponować konkretne drogi wyjścia,
albo tworzyć konkretnNo metodologię. Można to zobaczyć na przykładzie
największych pisarzy. Chylę czoło przed Lwem Tołstojem, ale tylko dopóty,
dopóki jest jedynym w swoim rodzaju, unikatowym jeśli chodzi o siłę talentu
zwierciadłem rzeczywistości. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyć chodzenia boso
czy też podstawiania drugiego policzka, ogarnia mnie litość i trwoga...
Pisarz - to instrument ukazujNocy stan społeczeństwa i tylko w mizernym
stopniu narzędzie do jego zmieniania. Historia poucza, że społeczeństwa
zmienia się nie za pośrednictwem literatury, tylko za pomocNo karabinów
maszynowych lub reform, a obecnie jeszcze i nauki. Literatura w najlepszym
razie pokazuj e, do kogo należy strzelać lub też co wymaga zreformowania...
zrobił pauzę, przypomniał sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner.
Ale póki zastanawiał się jakby tu coś wtrNocić na temat roli literatury przy
poznawaniu wnętrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go:
- Daruje pan, ale to wszystko jest dosyć banalne. Przecież nie o to
chodzi. Chodzi o to, że przedstawiane przez pana obiekty wcale nie chcNo,
żeby ktoś je zmieniał. A poza tym sNo tak antypatyczne, do takiego stopnia
zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma się ochoty ich zmieniać. Rozumie
pan, one nie sNo tego warte. Niechaj sobie gnijNo - przecież nie odgrywajNo
żadnej roli. Więc dla czyjego dobra pańskim zdaniem powinniśmy pracować?
- Ach, więc o to wam chodzi! - wolno powiedział Wiktor.
Nagle dotarło do niego: mój Boże, przecież ci smarkacze poważnie
myślNo, że piszę tylko o kanaliach, że wszystkich uważam za łajdaków, nic
nie rozumiejNo, zresztNo skNod majNo rozumieć, to sNo dzieci, dziwaczne
dzieci, chorobliwie mNodre dzieci, ale tylko dzieci, z dziecinnym
doświadczeniem życiowym, z dziecinnNo znajomościNo ludzi plus stosami
przeczytanych ksiNożek, z dziecinnym idealizmem i z dziecinnym dNożeniem do
tego, aby wszystko poukładać w szufladkach z napisami "dobrze" i "ßle".
Dokładnie jak koledzy literaci...
- Wprowadziło mnie w błNod to, że mówicie jak dorośli - rzekł Wiktor. -
I nawet zapomniałem, że jednak nie jesteście dorośli. Rozumiem, że
niepedagogicznie jest tak mówić, ale niestety trzeba to powiedzieć, inaczej
nigdy się nie wypłaczemy. Cała rzecz w tym, że wy najprawdopodobniej nie
rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie pijany mężczyzna może być
wspaniałym człowiekiem, którego nie sposób nie kochać, dla którego można
mieć najwyższe uznanie i uważać za zaszczyt uściśnięcie jego ręki. Ponieważ
przeszedł przez takie piekło, że strach pomyśleć, ale mimo wszystko pozostał
człowiekiem. Wszystkich bohaterów moich ksiNożek uważacie za łajdaków, ale
to dopiero połowa nieszczęścia. Uważacie jednak, że i ja traktuję ich tak
samo jak i wy. A to już jest całe nieszczęście. Nieszczęście, które polega
na tym, że w ten sposób nigdy nie zrozumiemy się nawzajem.
Diabli wiedzNo jakiej reakcji oczekiwał w odpowiedzi na to niezmiernie
poczciwe wystNopienie. Speszonych spojrzeń, twarzy rozjaśnionych nagłym
zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak, że nieporozumienie zostało
szczęśliwie wyjaśnione i teraz wszystko można zaczynać od poczNotku, na
nowej, bardziej realistycznej podstawie... W każdym razie nic takiego nie
zaszło. Z tylnych rzędów znowu wstał chłopiec o biblijnych oczach i zapytał:
- Czy nie mógłby nam pan powiedzieć, czym jest postęp?
Wiktor poczuł się obrażony. No oczywiście, pomyślał. A potem zapytajNo,
czy maszyna może myśleć i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na
swoje miejsce.
- Postęp - powiedział - jest to rozwój społeczeństwa w takim kierunku,
którego cel stanowi doprowadzenie go do stanu, kiedy ludzie nie zabijajNo,
nie depczNo i nie męczNo się nawzajem.
- A czym się zajmujNo? - zapytał tęgi chłopiec siedzNocy po prawej
stronie.
- PopijajNo, zakNoszajNoc quantum satis - mruknNoł ktoś z lewej.
- A dlaczego by nie? - spytał Wiktor. - Historia ludzkości nie zna
znowu tak wiele epok, w których ludzie mogli sobie popijać i zakNoszać
quantum satis. Dla mnie postęp - to dNożenie do stanu, w którym nie depczNo
i nie zabijajNo. A czym się wtedy będNo ludzie zajmować - to moim zdaniem
nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie - dla mnie najważniejsze sNo
przede wszystkim konieczne warunki postępu, a wystarczajNoce - to rzecz
nabyta...
- Pan pozwoli - powiedział Bol-Kunac. - Spróbujemy rozpatrzeć
następujNocy schemat. Załóżmy, że automatyzacja rozwija się w takim tempie
jak obecnie. W takim razie za kilkadziesiNot lat przeważajNoca większość
aktywnej ludzkości zostanie wyrzucona poza nawias procesów produkcyjnych i
sfery usług ze względu na nieprzydatność. Będzie po prostu znakomicie -
wszyscy sNo syci i nie ma powodu zadeptywać się nawzajem, nikt nikomu nie
przeszkadza... i nikt nikogo nie potrzebuje. Jest oczywiście kilkaset
tysięcy ludzi zabezpieczajNocych ciNogłość pracy starych maszyn i
powstawanie maszyn nowych, ale pozostałe miliardy sNo sobie po prostu
niepotrzebne. To dobrze?
- Nie wiem - stwierdził Wiktor. - Właściwie, może nie całkiem dobrze...
I w jakiś sposób przykre... Ale muszę wam powiedzieć, że pomimo wszystko
lepsze niż to, co mamy teraz. Więc pewien postęp jest chyba oczywisty.
- A czy pan sam chciałby żyć w takim świecie? Wiktor pomyślał.
- Wiecie - rzekł -ja ten świat jakoś słabo sobie wyobrażam, ale
szczerze mówiNoc, może warto byłoby spróbować.
- A czy potrafi pan wyobrazić sobie człowieka, który kategorycznie
odmawia życia w takim świecie?
- Oczywiście, że potrafię. SNo ludzie, sam znam takich, którym byłoby
tam okropnie nudno. Władza jest tam niepotrzebna, nie ma komu rozkazywać,
rozpychać się, iść po trupach nie ma po co. Co prawda, tacy raczej nie
odmówiNo-jednak to wyjNotkowa okazja, aby spróbować raj przerobić na
chlew... albo na koszary. Z największNo przyjemnościNo zburzyliby taki
świat... Tak, że chyba raczej nie potrafię.
- A bohaterów pańskich ksiNożek, których pan tak kocha, urzNodziłaby
taka przyszłość?
- Tak, oczywiście. Znaleßliby wreszcie zasłużony spokój.
Bol-Kunac usiadł, za to wstał pryszczaty nastolatek i kiwajNoc głowNo
powiedział z goryczNo:
- No i właśnie o to chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe życie,
czy nie, lecz o to, że dla pana i pańskich bohaterów taka przyszłość jest
całkowicie do przyjęcia, a dla nas - to trupiarnia. Koniec nadziei. Koniec
ludzkości. Właściwie dlatego nie mamy ochoty marnować sił, żeby pracować dla
dobra pańskich uświnionych od stóp do głów i marzNocych o spokoju facetów.
Naładować ich energiNo, żeby mogli żyć, naprawdę już nie sposób. I jak tam
pan sobie chce, panie Baniew, ale pokazał pan nam w swoich ksiNożkach - w
ciekawych ksiNożkach, jestem całkowicie "za" - pokazał pan nam nie punkt
przyłożenia siły ale to, że punkty przyłożenia siły, jeżeli chodzi o
ludzkość nie istniejNo, przynajmniej jeżeli mowa o pańskim pokoleniu...
Proszę mi darować, ale zagryßliście się, roztrwoniliście się na wewnętrzne
waśnie, na kłamstwa i na walkę z kłamstwem, którNo prowadzicie wymyślajNoc
nowe kłamstwa... Jak w pańskiej piosence:
Kłamstwo czy prawda to kwestia odcieni
i prawda wczorajsza dziś w kłamstwo się zmieni.
A kłamstwo wczorajsze przemienia się żywo
dziś w prawdę powszedniNo i prawdę prawdziwNo
Właśnie tak się miotacie od kłamstwa do kłamstwa. Po prostu, w żaden
sposób nie możecie uwierzyć, że jesteście już martwi, że własnoręcznie
zbudowaliście świat, który stał się dla was kamieniem nagrobnym. Gniliście w
okopach, rzucaliście się z granatami pod czołgi, a komu od tego lepiej?
Narzekaliście na rzNod, na panujNoce porzNodki, jakbyście nie wiedzieli, że
na lepszy rzNod, na inne porzNodki wasze pokolenie... po prostu nie
zasłużyło. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzaliście z uporem,
że człowiek z natury jest dobry... albo co gorsza, że człowiek to brzmi
dumnie. I kogo tylko nie nazywaliście człowiekiem!...
Pryszczaty mówca machnNoł rękNo i usiadł. Zapanowało milczenie,
następnie chłopiec znowu wstał i oznajmił:
- Kiedy mówiłem "wy", nie miałem na myśli personalnie pana, panie
Baniew.
- Dziękuję - powiedział gniewnie Wiktor.
Był zirytowany - pryszczaty smarkacz nie miał prawa mówić tak
bezapelacyjnie, to bezczelność i brak wychowania... dać w łeb i wyprowadzić
za ucho z sali. Czuł się głupio - wiele z tego, co powiedział chłopak było
prawdNo, sam tak myślał, a teraz znalazł się w sytuacji człowieka, który
musi bronić czegoś, czego nienawidzi, a poza tym - nie było całkiem jasne,
jak się zachować dalej, jak kontynuować rozmowę i czy w ogóle warto jNo
kontynuować... Rozejrzał się po sali i zobaczył, że czekajNo na jego
odpowiedß, że Irma czeka na jego odpowiedß, że wszystkie te rumiane i
piegowate potwory myślNo jednakowo, a pryszczaty arogant tylko wyraził
wspólnNo opinię i wyraził jNo szczerze, z głębokim przekonaniem, a nie
dlatego, że wczoraj przeczytał nielegalnNo broszurę. Że oni rzeczywiście nie
czujNo nawet odrobiny wdzięczności albo chociażby elementarnego szacunku dla
niego, Baniewa, za to, że na ochotnika zaciNognNoł się do ułanów i
uczestniczył w szarżach kawalerii na "rheinmetale", że omal nie zdechł na
dezynterię w okrNożeniu i zabił wartownika samodzielnie wykonanym nożem, a
potem, już w cywilu, dał po mordzie oficerowi tajnej policji, który
zaproponował mu podpisanie donosu, łaził bez pracy z dziurNo w płucach,
spekulował owocami, chociaż proponowano mu bardzo wygodne posady... A
właściwie, dlaczego oni powinni mnie szanować za to wszystko? Że szedłem z
szablNo na czołgi? Przecież trzeba być idiotNo, żeby mieć rzNod, który
doprowadził armię do takiego stanu... Aż się wzdrygnNoł, kiedy uzmysłowił
sobie, jak ogromnNo pracę myśli musiały wykonać te dzieciaki, żeby dojść do
wniosków, do których dorośli dochodzNo, kiedy duszę majNo już w strzępach,
zrujnowane życie, nie tylko własne oraz przetrNocony grzbiet... zresztNo
nawet i to dotyczy nie wszystkich, zaledwie nielicznych, zaś większość do
tej pory uważa, że wszystko jest jak należy, bardzo fajnie i jeśli zajdzie
potrzeba, gotowi sNo zaczNoć wszystko od poczNotku... Czyżby pomimo wszystko
nastały nowe czasy? Patrzył na salę nieomal ze strachem. Zdaje się, że
pomimo wszystko przyszłości udało się zapuścić macki w samo serce czasu
teraßniejszego i ta przyszłość była zimna, pozbawiona litości i miała gdzieś
wszystkie zasługi przeszłości - prawdziwe i domniemane.
- Dzieci - powiedział Wiktor. - Zapewne sami tego nie widzicie, ale
jesteście okrutne. Jesteście okrutne z najlepszych pobudek, ale okrucieństwo
- to zawsze okrucieństwo. I nie może przynieść nic oprócz nowego cierpienia,
nowych łez i nowych podłości. Miejcie to na względzie. I nie wyobrażajcie
sobie, że wymyśliłyście coś szczególnie nowego. Zburzyć stary świat i na
jego kościach zbudować nowy - to bardzo stary pomysł. I jak dotychczas ani
razu nie udało się osiNognNoć oczekiwanych rezultatów. To samo, co w starym
świecie wywołuje pragnienie, aby burzyć bez najmniejszej litości,
szczególnie łatwo przystosowuje się do procesu burzenia, do okrucieństwa, do
bezwzględności, okazuje się dla tego procesu niezbędne, trwa nienaruszone,
staje się gospodarzem nowego świata i w ostatecznym rachunku morduje
śmiałych burzycieli. Kruk krukowi oka nie wykolę, okrucieństwa nie można
zniszczyć okrucieństwem. Ironia i litość! Ironia i litość, dzieci!
I nagle wszyscy wstali. Było to tak nieoczekiwane, że Wiktorowi
przeleciała przez głowę szalona myśl, że udało mu się wreszcie powiedzieć
coś takiego, co wstrzNosnęło wyobraßniNo słuchaczy. Ale już widział, że od
drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cień i dzieci
patrzNo na niego, i nie zwyczajnie patrzNo, tylko lgnNo do niego, a mokrzak
powściNogliwie ukłonił się Wiktorowi, wymamrotał słowa przeprosin i usiadł
na brzegu, obok Irmy, wszystkie dzieci również usiadły, a Wiktor patrzył na
Irmę i widział, że jest szczęśliwa, że stara się tego nie okazać, ale po
prostu promienieje radościNo i zadowoleniem. Zanim zdNożył się opamiętać,
zabrał głos Bol-Kunac.
- Obawiam się, że pan nas ßle zrozumiał, panie Baniew - oznajmił. -
Wcale nie jesteśmy okrutni, a jeżeli z pańskiego punktu widzenia jesteśmy
okrutni, to wyłNocznie teoretycznie. Przecież my wcale nie chcemy burzyć
waszego starego świata, tylko zamierzamy zbudować nowy. To pan jest okrutny
- nie wyobraża pan sobie budowania nowego świata bez zburzenia starego. A my
wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyć
ten wasz raj, popijajcie i jedßcie na zdrowie. Budować, panie Baniew, tylko
budować. Niczego nie burzyć, tylko budować.
Wiktor oderwał wreszcie oczy od Inny i zebrał myśli.
- Tak - powiedział. - Jasne. No, to budujcie. Jestem całkowicie po
waszej stronie. Zaskoczyliście mnie dzisiaj, ale i tak jestem z wami...
Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnuję z kielicha i zakNoski... Tylko nie
zapominajcie, że stare światy trzeba było burzyć właśnie dlatego, że
przeszkadzały... przeszkadzały budować nowe, nie lubiły tego co nowe,
hamowały...
- Dzisiejszy stary świat - zagadkowo powiedział Bol-Kunac - nie będzie
nam przeszkadzał. Będzie nam nawet pomagać. Poprzednia historia zakończyła
swój bieg, nie trzeba się na niNo powoływać.
- No cóż, tym lepiej - rzekł Wiktor ze znużeniem. - Jestem niezmiernie
rad, że wszystko się wam tak szczęśliwie układa.
Fajni chłopcy i dziewczęta, pomyślał. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich...
wyrosnNo, będNo się zagryzać, rozmnażać i rozpocznie się praca na chleb nasz
powszedni... Nie, pomyślał z rozpaczNo. Być może jakoś się uda... ZagarnNoł
ze stołu karteczki. Zebrało się ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy
można uważać za dobrego i uczciwego człowieka, który pracuje dla wojny?
Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?...
- Przysłano mi kilka pytań - powiedział. - Tylko nie wiem, czy teraz
warto...
Wstał pryszczaty nihilista i oznajmił:
- Widzi pan, panie Baniew, nie wiem, jakie tam sNo pytania, ale
właściwie to nie jest takie ważne. Po prostu chcieliśmy poznać
współczesnego, znanego pisarza. Każdy znany pisarz jest wyrazicielem
ideologii społeczeństwa, czy też części społeczeństwa, a my powinniśmy znać
ideologów współczesnego społeczeństwa. Teraz wiemy więcej, niż wiedzieliśmy
przed spotkaniem z panem. Dziękujemy.
Na sali zaczNoł się ruch, słychać było "Dziękujemy... Dziękujemy, panie
Baniew" dzieci zaczęły wstawać, opuszczać swoje miejsca, a Wiktor stał
zaciskajNoc w pięści karteczki, czuł się jak kretyn, wiedział, że jest
purpurowy, że minę ma speszonNo i żałosnNo, ale wziNoł się w garść, kartki
wsadził do kieszeni i zszedł ze sceny.
Najgorsze było to, że nie zrozumiał w końcu jak ma traktować te dzieci.
One były irrealne, były nieprawdopodobne, ich wypowiedzi, ich stosunek do
tego, co Wiktor pisał i do tego, co mówił, nie miał żadnych punktów
stycznych ze sterczNocymi warkoczykami, rozczochranymi czuprynami,
niedomytymi szyjami, z gęsiNo skórkNo na chudych rękach, z piskliwym hałasem
dookoła. Jakby nieznana siła dla zabawy zespoliła w przestrzeni przedszkole
i dyskusję w instytucie naukowym. PołNoczyła niepołNoczalne. Zapewne tak
czuł się doświadczalny kot, któremu dano kawałek ryby, podrapano za uchem i
w tej samej chwili eksplodowano pod nosem ładunek, porażono prNodem i
oślepiono reflektorem... Tak, ze współczuciem powiedział Wiktor do kota,
którego stan wyobrażał sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika
nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzeć...
I w tym momencie uświadomił sobie, że ugrzNozł. ObstNopiono go i nie
pozwalano przejść. Na sekundę ogarnęła go straszliwa panika. Nie zdziwiłby
się, gdyby teraz spokojnie i w milczeniu powalono go na podłogę w celu
przeprowadzenia sekcji na okoliczność przeanalizowania ideologii. Ale dzieci
nie zamierzały go preparować. WyciNogały do niego otwarte ksiNożki, tanie
notesy, kartki papieru. Szeptały: "Proszę o autograf!" Piszczały: "Tu, w tym
miejscu!" Chrypiały łamliwym basem: "Pan będzie łaskaw!".
I Wiktor wyjNoł wieczne pióro, zdjNoł nakrętkę, z zaciekawieniem
postronnego człowieka przysłuchał się swoim odczuciom i wcale się nie
zdziwił, czujNoc wzbierajNocNo dumę. To były upiory przyszłości i cieszyć
się ich uznaniem było jednak przyjemnie.
*
W numerze hotelowym natychmiast otworzył barek, nalał sobie dżinu i
wypił jednym haustem jak lekarstwo. Z włosów, po twarzy i za kołnierz
spływała woda - okazało się, że zapomniał włożyć kaptur. Spodnie przemokły
do kolan - prawdopodobnie szedł wprost po kałużach na nic nie zważajNoc.
Straszliwie chciało mu się palić - zdaje się, że ani razu nie zapalił przez
te dwie godziny z hakiem...
Akceleracja, powtarzał sam sobie, kiedy zrzucił wprost na podłogę mokry
płaszcz, przebierał się, wycierał głowę ręcznikiem. To tylko akceleracja,
uspokajał się, zapalajNoc papierosa i zaciNogajNoc się chciwie. To jest
właśnie akceleracja w praktyce, myślał z przerażeniem, wspominajNoc pewne
siebie dziecięce głosy wypowiadajNoce niemożliwe teksty. Boże, ratuj
dorosłych, Boże ratuj ich rodziców, oświeć ich, spraw, aby zmNodrzeli, to
ostatni moment... Ze względu na Ciebie samego błagam cię, Boże, bo inaczej
zbudujNo ci wieżę Babel, kamień nagrobny dla wszystkich głupców, których
wypuściłeś na tę Ziemię, aby się płodzili i rozmnażali nie przemyślawszy jak
należy skutków akceleracji... Okazałeś się prostaczkiem, bracie Boże...
Wiktor wypluł niedopałek na dywan i zapalił nowego papierosa. A
właściwie dlaczego tak się zdenerwowałem? - pomyślał. Rozhulała mi się
wyobraßnia... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwinięte
ponad wiek. Co to, nie widziałem dzieci ponad wiek rozwiniętych? SkNod mi
przyszło do głowy, że one same to wszystko wymyśliły? Napatrzyły się w
mieście wszelakiego paskudztwa, naczytały się ksiNożek, wszystko uprościły i
naturalnie doszły do wniosku, że należy zbudować nowy świat. I wcale nie
wszystkie sNo takie. MajNo przywódców, krzykaczy - Bol-Kunac... ten
pryszczaty... i jeszcze ta śliczna dziewczynka. Liderzy. A reszta - dzieci
jak dzieci, siedziały, słuchały, nudziły się... Wiedział, że to nieprawda.
No, powiedzmy, nie nudziły się, słuchały z ciekawościNo - to jednak
prowincja, znany pisarz... Diabła tam, w ich wieku nie czytałbym moich
ksiNożek. Diabła tam, w ich wieku poszedłbym gdzieś - tylko nie na film ze
strzelaninNo albo do wędrownego cyrku - oglNodać gołe nogi tancerki na
linie. Równo zwisał mi stary świat i nowy świat, nie miałem o tym zielonego
pojęcia - piłka nożna do kompletnego wyczerpania, wykręcić gdzieś żarówkę i
trzasnNoć niNo o ścianę, albo dorwać gdzieś jakiegoś eleganta i nakłaść mu
po ryju... Wiktor rozwalił się w fotelu i wyciNognNoł nogi. Wszyscy
wspominamy z rozczuleniem szczęśliwe dzieciństwo i jesteśmy przekonani, że
od czasów Tomka Sawyera tak było, jest i będzie. Powinno być. A jeśli tak
nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeśli popatrzeć na nie z
boku, lekkNo litość a przy bezpośrednim zderzeniu - pedagogiczne oburzenie.
A dziecko łagodnie patrzy na ciebie i myśli: ty oczywiście jesteś dorosły,
duży, możesz mi przyłożyć, jednakże jak od najwcześniejszego dzieciństwa
byłeś głuptakiem, tak głuptakiem pozostaniesz i głuptakiem umrzesz, ale
nawet tego ci mało, jeszcze i ze mnie chcesz zrobić głuptaka...
Wiktor nalał nowNo porcję dżinu i zaczNoł wspominać, jak to wszystko
wyglNodało i musiał pośpiesznie sobie golnNoć, żeby nie zawyć ze wstydu. Jak
przyszedł do tych dzieciaków zadowolony i pewny siebie, patrzNocy z góry,
modny bęcwał, jak na dzień dobry uczęstował je szlachetnNo głupotNo,
płaskimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie
uspokoił się i nadal demonstrował swojNo ostrNo niewydolność intelektualnNo,
jak uczciwie próbowano skierować go na właściwNo drogę i ostrzegano go, a on
nadal plótł trywialne banały, wciNoż liczNoc, że jakoś wyjdzie na swoje, że
co tam, nie ma co się przesadnie wysilać - a kiedy wreszcie straciwszy
cierpliwość dali mu po mordzie, małodusznie zaczai szlochać i skarżyć się,
że go ßle potraktowano... kiedy zaś z litości poproszono go o autografy,
wpadł w takNo euforię, że aż wstyd pomyśleć... I Wiktor zaryczał, wiedzNoc,
że o tym, co się dziś wydarzyło, bez względu na swojNo wysilonNo uczciwość
nigdy nikomu nie ośmieli się opowiedzieć, że za jakieś pół godziny przekona
sam siebie o konieczności zachowania równowagi duchowej i tak wszystko
sprytnie poprzekłada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono,
obróciło się w największy triumf jego życia albo ostatecznie w zwyczajne i
niezbyt interesujNoce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami, które - a
niby czego się po nich spodziewać? - sNo dziećmi i dlatego nie najlepiej
orientujNo się w literaturze i w życiu... Należałoby posłać mnie do
departamentu oświaty, pomyślał z nienawiściNo. Tacy zawsze sNo tam
potrzebni... Mam tylko jednNo pociechę, pomyślał. Takich dzieci jest jeszcze
bardzo mało i jeżeli akceleracja będzie się rozwijać w takim samym tempie,
to do tego czasu kiedy będzie ich dużo, ja już dzięki Bogu szczęśliwie umrę.
Jak to dobrze - umrzeć we właściwym czasie!
Ktoś zapukał do drzwi. Wiktor krzyknNoł "Proszę!". Wszedł Pawor w
podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniętym nosem.
- Nareszcie - powiedział zakatarzonym głosem, usiadł naprzeciwko,
wydobył zza pazuchy wielkNo, mokrNo chustkę do nosa i zaczNoł smarkać i
kichać. Było to żałosne widowisko - nic nie zostało z dawnego Pawora.
- Co - nareszcie? - zapytał Wiktor. - Chce pan dżinu?
- Och, nie wiem... - odparł Pawor siNokajNoc i pochlipujNoc. - To
miasto mnie wykończy... R - r - rum - czż - ż - żach! Och...
- Na zdrowie - powiedział Wiktor.
Pawor popatrzył na niego załzawionymi oczami.
- Gdzie się pan podziewał? - zapytał kapryśnie. - Trzy razy pukałem do
pana, chciałem wziNoć coś do czytania. Ja tu przepadnę, jedyne moje zajęcie
- to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma żywego ducha, poszedłem
do portiera, to ten stary idiota zaproponował mi ksiNożkę telefonicznNo i
jakieś prospekty sprzed lat... "Witamy w naszym słonecznym mieście". Ma pan
coś do czytania?
- Raczej wNotpię - rzekł Wiktor.
- Co u diabła, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem, kolegów pan
nie czyta, ale siebie chyba pan od czasu do czasu przeglNoda... Wszyscy
dookoła wciNoż powtarzajNo: Baniew, Baniew... Jak to tam u pana się nazywa?
"Śmierć po południu"? "Północ po śmierci"? Nie pamiętam...
- "Nieszczęście przychodzi o północy" - powiedział Wiktor.
- O to to. Niech pan da poczytać.
- Nie dam. Nie mam - kategorycznie odparł Wiktor. - A gdybym miał, to i
tak bym nie dał. Zasmarkałby mi pan ksiNożkę. I do tego nic nie zrozumiał.
- A to dlaczego - nie zrozumiałbym? - zainteresował się Pawor z
oburzeniem. - podobno to coś z życia homoseksualistów, co tu można nie
zrozumieć?
- Sam pan... - powiedział Wiktor. - Lepiej napijmy się dżinu. Z wodNo?
Pawor kichnNoł, coś mruknNoł, rozpaczliwie rozejrzał się dookoła,
odrzucił głowę do tyłu i znowu kichnNoł.
- Głowa mi pęka - poskarżył się. - O w tym miejscu... A gdzie pan był?
Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami?
- Gorzej - powiedział Wiktor. - Miałem spotkanie z miejscowymi
wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja?
- Akceleracja? To coś, co jest zwiNozane z przedwczesnym dojrzewaniem.
Słyszałem, jakiś czas temu było o tym bardzo głośno, ale potem w naszym
departamencie powołano komisję i ta komisja udowodniła, że to rezultat
osobistej troski pana prezydenta o dorastajNoce pokolenie lwów i marzycieli,
tak że wszystko znalazło się na swoim miejscu. Aleja wiem, o czym pan mówi,
bo widziałem tych miejscowych wunderkindów. Zachowaj nas Boże od takich
lwów, ponieważ ich właściwe miejsce jest w gabinecie osobliwości.
- A może to moje i pana miejsce jest w gabinecie osobliwości? -
zaprotestował Wiktor.
- Niewykluczone - zgodził się Pawor. - Tylko że akceleracja nie ma z
tym nic wspólnego. Akceleracja - to problem biologiczny i fizjologiczny.
Wzrost wagi noworodków, a one potem nieprzytomnie rosnNo, gdzieś do dwóch
metrów, jak żyrafy, a kiedy majNo dwanaście lat, już potrafiNo się
rozmnażać. A tutaj - dzieci sNo najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele...
- Co - nauczyciele?
Pawor kichnNoł.
- Za to nauczyciele - niezwyczajni - powiedział przez nos. Wiktor
przypomniał sobie dyrektora gimnazjum.
- Co też niezwykłego jest w tutejszych nauczycielach? - zapytał - że
zapominajNo rozpiNoć rozporka?
- Jaki rozporek? - spytał Pawor ze zdumieniem gapiNoc się na Wiktora. -
Oni w ogóle nie majNo rozporków.
- I co jeszcze? - zapytał Wiktor.
- W jakim sensie?
- Co jeszcze jest w nich niezwykle?
Pawor długo wycierał nos, a Wiktor popijał dżin i patrzył na niego z
litościNo.
- Jak widzę, nie ma pan o niczym pojęcia - rzekł Pawor oglNodajNoc
zasmarkanNo chustkę. - Jak słusznie twierdzi pan prezydent, głównNo
właściwościNo naszych pisarzy jest nieznajomość życia i oderwanie od
interesów narodu... Jest pan już tu ponad tydzień. Czy był pan gdziekolwiek
oprócz knajpy i sanatorium? Rozmawiał pan z kimś oprócz tego pijanego
bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzNo, za co bierze pieniNodze...
- Dobra, dosyć tego - powiedział Wiktor. - WystarczNo mi gazety.
Znalazł się usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka...
- A - a - a, nie podoba się? - stwierdził Pawor z zadowoleniem. -
Jeżeli tak, to już nie będę... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami.
- Nie ma o czym opowiadać - odparł Wiktor. - Wunderkindy, jak
wunderkindy...
- A jednak?
- No więc przyszedłem. Zadali mi kilka pytań. Ciekawe pytania, zupełnie
dorosłe. .. - Wiktor umilkł.
- No więc, jeśli mam być całkiem szczery, nießle mi dali popalić.
- A jakie były pytania? - zapytał Pawor. Patrzył na Wiktora z
prawdziwym zainteresowaniem i zdaje się ze współczuciem.
- Nie chodzi o pytania - westchnNoł Wiktor. - Jeżeli mam mówić
otwarcie, to najbardziej mnNo wstrzNosnęło, że te dzieci sNo jak dorośli, i
to nie zwyczajni dorośli, ale jak dorośli najwyższej klasy... Jakaś choroba,
piekielna dysproporcja... - Pawor ze współczuciem kiwał głowNo. - Słowem,
ßle mi tam było - powiedział Wiktor. - Nie mam ochoty o tym mówić.
- Rozumiem - oznajmił Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. Muszę
panu powiedzieć, że rodzice dwunastoletniego dziecka - to zawsze istoty
godne litości z tysiNocem kłopotów na głowie. Ale tutejsi rodzice to coś
szczególnego. PrzypominajNo mi tyły armii okupacyjnej w rejonie aktywnych
działań partyzantów... No więc, o co pana pytano?
- No, na przykład, co to jest postęp.
- Tak. Więc, ich zdaniem, co to takiego postęp?
- Ich zdaniem, postęp to nadzwyczaj proste. Posłać nas wszystkich do
rezerwatów, żebyśmy się nie plNotali pod nogami, a wówczas oni na wolności
będNo mogli spokojnie studiować Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie
odniosłem takie wrażenie.
- No cóż, to bardzo możliwe. - powiedział Pawor. - Jaki ksiNodz, taka i
parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan, co na
ten temat mówi naród?
- Kto?!
- Naród!... Naród mówi, że wszystkie nieszczęścia sNo przez mokrzaków.
Dzieci ześwirowały - przez mokrzaków...
- To dlatego, że w mieście nie ma Żydów - zauważył Wiktor. Potem
przypomniał sobie mokrzaka, który wszedł na salę, jak dzieci wstały i jakNo
twarz miała Irma. - Pan poważnie? - zapytał.
- To nie ja - oznajmił Fawor. - To glos narodu. Vox populi. Koty
uciekły z miasta, a dzieciaki uwielbiajNo mokrzaków, łażNo za nimi do
leprozorium, siedzNo tam dniami i nocami, rodziców majNo za nic, nikogo nie
słuchajNo. KradnNo w domu pieniNodze i kupujNo ksiNożki... Podobno na
poczNotku rodzice bardzo się cieszyli, że dzieci zamiast drzeć spodnie na
płotach, cicho siedzNo w domu i czytajNo ksiNożki. Tym bardziej że pogoda
jakby nie najlepsza. Ale teraz już wszyscy widzNo, do czego to doprowadziło
i kto to wszystko zaczNoł. Teraz już nikt się nie cieszy. Jednakże bojNo się
mokrzaków jak dawniej i tylko warczNo im w ślad...
Głos narodu, pomyślał Wiktor. Głos Loli i pana burmistrza. Słyszeliśmy
ten głos... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrześcijańskich niemowlNot...
- Nie rozumiem - powiedział - pan to serio czy z nudów?
- To nie ja! - powtórzył Pawor z uczuciem. - Tak mówiNo w mieście.
- Co mówiNo w mieście, jest dla mnie jasne - rzekł Wiktor. - A co pan
sam o tym myśli? Pawor wzruszył ramionami.
- Życie płynie - powiedział mgliście. - Plotki pół na pół z prawdNo. -
Popatrzył na Wiktora znad chustki. - Proszę mnie nie uważać za idiotę -
powiedział. - Niech pan lepiej przypornni sobie te dzieci - gdzie jeszcze
widział pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci?
Fakt, pomyślał Wiktor, takie dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na
sali - to już nie koty pół na pół z deszczem... Jest takie określenie -
twarz rozświetlona od wewnNotrz. Właśnie takNo twarz miała Inna, a kiedy
rozmawia ze mnNo, jej twarz oświetlona jest tylko z zewnNotrz. Z matkNo zaś
w ogóle nie rozmawia - cedzi coś przez zęby z pobłażliwNo odrazNo... Ale
jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie wstrętne gadanie, to sprawa wyglNoda
wyjNotkowo paskudnie. Czego oni chcNo od dzieci? To przecież chorzy ludzie,
skazani... i w ogóle to świństwo podjudzać dzieci przeciwko rodzicom, nawet
przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent - naród
jest ważniejszy niż macierzyństwo i ojcostwo, Legia Wolności waszNo matkNo i
ojcem, więc dzieciak biegnie do najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec
nazwał pana prezydenta dziwnym człowiekiem, a matka nazwała wyprawy Legii
rujnujNocym przedsięwzięciem. A teraz jeszcze na domiar złego pojawia się
czarny, mokry facet i nie owijajNoc w bawełnę oznajmia, że twój ojciec - to
pijak i bezmózgie bydlę, a matka - kretynka i dziwka. Powiedzmy nawet, że
tak jest naprawdę, ale to wszystko jedno świństwo, należy to robić inaczej,
nie ich pieski interes, nie oni za to odpowiadajNo i nikt ich nie prosi,
żeby zajmowali się tego rodzaju oświatNo... Patologia jakaś i tyle... Jeżeli
to tylko oświata i nic poza tym. A jeśli coś gorszego? Dziecię zaczyna
różanymi usteczkami szczebiotać o postępie, zaczyna mówić straszne, okrutne
rzeczy, nie wiedzNoc co szczebiocze, ale już od pieluch przyucza się do
intelektualnego okrucieństwa, najgorszego okrucieństwa, jakie można
wymyślić, a tamci, zamotawszy czarnymi szmatami łuszczNoce się fizjonomie,
stojNo za scenNo i pociNogajNo za sznurki... to zaś znaczy, że nie ma
żadnego nowego pokolenia, za to jest stara i brudna zabawa w marionetki, a
ja byłem podwójnym osłem, kiedy zamierałem dziś na tej scenie... Ależ to
paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja...
- ...kto ma oczy niechaj zobaczy - mówił Pawor. - Nie wpuszczajNo nas
do leprozorium. Drut kolczasty, żołnierze, w porzNodku. Ale coś niecoś można
zobaczyć i tutaj wmieście. Widziałem, jak mokrzaki rozmawiajNo z dziećmi i
jak się przy tym zachowujNo te dzieci, jak zamieniajNo się nieomal w anioły,
a zapytaj takiego jak się idzie do fabryki - wyleje na ciebie kubeł
pogardy...
Nie wpuszczajNo nas do leprozorium, myślał Wiktor. Drut kolczasty, a
mokrzaki swobodnie spacerujNo sobie po mieście. Ale przecież nie Golem to
wymyślił... Ojciec narodu. Co za ścierwo, pomyślał. Co za kanalia. Więc to
jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Całkiem niewykluczone, to bardzo
do niego podobne. A wie pan, panie prezydencie, na pańskim miejscu
urozmaiciłbym, a przynajmniej próbowałbym urozmaicić swoje sztuczki. Zbyt
łatwo odróżnić pański ogon od wszystkich innych ogonów. Drut kolczasty,
żołnierze, przepustki - czyli pan prezydent, czyli bez najmniejszej
wNotpliwości jakieś paskudztwo...
- Na diabła tam drut kolczasty? - zapytał Wiktor.
- A skNod ja mogę wiedzieć? - odparł Pawor. - Nigdy przedtem drutu
kolczastego w tym miejscu nie było.
- To znaczy, że pan tam już kiedyś był?
- Dlaczego? Nie byłem. Ale nie jestem tu pierwszym inspektorem
sanitarnym... zresztNo nie chodzi o drut kolczasty, czy to mało na świecie
kolczastego drutu? Dzieci tam wpuszczajNo bez żadnych przeszkód, mokrzaków
wypuszczajNo bez przeszkód, ale ani pana, ani mnie nie wpuszczajNo - i to
jest dziwne.
Nie, to chyba jednak nie prezydent, myślał Wiktor. Prezydent i czytanie
Zurtzmansora, a może jeszcze i Baniewa - to nijak do siebie nie pasuje. Do
tego ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja coś takiego napisał, chyba by
mnie ukrzyżowali - Niepojęte, niezrozumiałe... Nieczysta sprawa... Trzeba
będzie zapytać Irmy, pomyślał. Po prostu zapytam i zobaczę, co ona zrobi...
ZresztNo chyba i Diana powinna coś niecoś wiedzieć.
- Pan mnie nie słucha? - zapytał Pawor.
- Przepraszam, zamyśliłem się.
- Mówię, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby miasto zastosowało jakieś
środki. ZresztNo, jak przystoi miastu, środki okrutne.
- Ja też bym się nie zdziwił - wymamrotał Wiktor. - Nie zdziwię się,
nawet jeśli ja sam zechcę zastosować jakieś środki.
Pawor wstał i podszedł do okna.
- Ale pogoda - powiedział zgnębiony. - Wyjechać by stNod jak
najprędzej... Da mi pan ksiNożkę, czy nie?
- Nie mam żadnych ksiNożek - powiedział Wiktor. - Wszystko co
przywiozłem, jest w sanatorium... Niech pan posłucha, a po co mokrzakom
nasze dzieci?
Pawor wzruszył ramionami.
- To przecież chorzy ludzie - odpowiedział. - SkNod możemy wiedzieć? My
przecież jesteśmy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszedł Golem - ciężki i mokry.
- Zapytamy Golema - powiedział Pawor. - Golem, po co mokrzakom nasze
dzieci?
- Wasze dzieci? - zapytał Golem, uważnie oglNodajNoc etykietkę na
butelce z dżinem. - A pan ma dzieci, Pawor?
- Pawor twierdzi - odparł Wiktor - jakoby mokrzaki buntowały miej skie
dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem?
- Hm... mruknNoł Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki
buntujNo dzieci? No cóż... Nie oni pierwsi, nie oni ostatni. - Nie
zdejmujNoc płaszcza opadł na kozetkę i powNochał dżin w szklance. - A niby
dlaczego w naszych czasach nie buntować dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli
białych szczuje się na czarnych, żółtych na białych, a głupich szczujNo na
mNodrych... Co pana właściwie dziwi?
- Pawor twierdzi - powtórzył Wiktor - że pańscy pacjenci włóczNo się po
mieście i uczNo dzieci różnych dziwnych rzeczy. Ja też zauważyłem coś
podobnego, chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzę. Tak więc, niczemu
się nie dziwię, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie?
- O ile wiem - powiedział Golem odpijajNoc ze szklanki - mokrzaki od
wieków mieli prawo chodzić po mieście. Nie wiem, co pan ma na myśli mówiNoc
o uczeniu dziwnych rzeczy, ale niech mi będzie wolno zapytać pana jako
tubylca - czy zna pan zabawkę, która nazywa się "zła fryga"?
- No, oczywiście - odrzekł Wiktor.
- Miał pan takNo zabawkę?
- r Ja oczywiście nie miałem... ale koledzy, o ile pamiętam, chyba
tak... - Wiktor zamilkł. - Tak, rzeczywiście - powiedział. - Chłopcy mówili,
że tego bNoczka podarował im mokrzak. O to panu chodzi?
- Tak, właśnie o to. I "pogodnik" - i "drewnianNo rękę"...
- Pardon - wtrNocił Pawor. - Czy ja, przybysz ze stolicy, mógłbym się
dowiedzieć, o czym rozmawiajNo tubylcy?
- Nie mógłby pan - odparł Golem. - To nie leży w pańskiej kompetencji.
- SkNod pan wie, co leży, a cc) nie leży w moich kompetencjach? -
zapytał Pawor urażonym tonem.
- Wiem - powiedział Golem. - Zgaduję, bo tak mi się podoba,... i niech
pan przestanie łgać, przecież próbował pan kupić u Teddyego "pogodnik", więc
świetnie pan wie, co to takiego.
- Niech pan idzie do diabła - kapryśnie oznajmił Pawor. - Nie chodzi mi
o "pogodnik"...
- Chwileczkę, Pawor - niecierpliwie przerwał mu Wiktor. - Golem, nie
odpowiedział pan na moje pytanie.
- Czyżby? A mnie się wydawało, że odpowiedziałem... Widzi pan,
Wiktorze, mokrzaki to ciężko i beznadziejnie chorzy ludzie. To straszna
rzecz - choroba genetyczna. Ale pomimo wszystko zachowujNo dobroć i
mNodrość, więc nie trzeba ich krzywdzić.
- Kto ich krzywdzi?
- Czyżby pan ich nie krzywdził?
- Na razie nie. Na razie nawet wręcz przeciwnie.
- No to w takim razie wszystko w porzNodku - stwierdził Golem i wstał.
- W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczył oczy.
- DokNod jedziemy?
- Do sanatorium. Jadę do sanatorium, pan jak widzę też się wybiera do
sanatorium, a Pawor niech się kładzie do łóżka. Dość zarażania grypNo. l
Wiktor spojrzał na zegarek.
- Czy nie jest za wcześnie?
- Jak pan chce. Tylko niech pan pamięta, że od dzisiejszego dnia
autobus nie chodzi. Jest nierentowny.
- A może najpierw zjemy obiad?
- Jak pan chce - powtórzył Golem. - Ja nigdy nie jadani obiadów. I panu
nie radzę. Wiktor pomacał się po brzuchu.
- Tak - powiedział. Potem popatrzył na Pawora. - Chyba pojadę.
- Nic mi do tego - odparł Pawor. Był obrażony. - Niech pan przynajmniej
ksiNożki przywiezie.
- Na pewno - obiecał Wiktor i zaczNoł się ubierać.
Kiedy wsiedli do samochodu, pod wilgotny brezent, do wilgotnej,
śmierdzNocej tytoniem, benzynNo i lekarstwami kabiny, Golem zapytał:
- Czy rozumie pan aluzje?
- Czasami - odpowiedział Wiktor. - Kiedy wiem, że to aluzja. A bo co?
- A więc zwracam panu uwagę: aluzja. Niech pan mniej gada.
- Hm - wymamrotał Wiktor. - I jak mam to rozumieć?
- Jako aluzję. Niech pan przestanie trzaskać dziobem.
- Z przyjemnościNo - powiedział Wiktor i popadł w zamyślenie.
Przejechali miasto, minęli fabrykę konserw, przecięli pusty miejski
park, zapuszczony, mizerny, na wpół zgniły z wilgoci, przemknęli obok
stadionu, na którym umorusani, w błotnych cętkach jak żyrafy, "Bracia w
sapiencji" uparcie kopali mokrymi, napęczniałymi butami napęczniałNo piłkę i
wytoczyli się na szosę prowadzNocNo do sanatorium. Dookoła, za kurtynNo
deszczu leżał mokry, płaski jak stół step, niegdyś suchy, wypalony i
kłujNocy a teraz z wolna przemieniajNocy się w grzNoskie mokradła.
- Pana aluzja - rzekł Wiktor - przypomniała mi pewnNo rozmowę, mojNo
rozmowę z jego ekscelencjNo panem referentem pana prezydenta do spraw
państwowej ideologii. Jego ekscelencja wezwał mnie do swego skromnego -
trzydzieści metrów na dwadzieścia - gabinetu i zainteresował się: "Wiktor,
czy chce pan nadal mieć swój kawałek chleba z masłem?" Ja, naturalnie
odpowiedziałem twierdzNoco. "No to niech pan przestanie brzdNokać!" -
ryknNoł jego ekscelencja i odprawił mnie skinieniem dłoni.
Golem uśmiechnNoł się. ,
- A właściwie na czym pan brzdNokał?
- Jego ekscelencja miał na myśli moje ćwiczenia na banjo w
młodzieżowych klubach. Golem spojrzał na niego zezem.
- A właściwie skNod pan ma pewność, że nie jestem szpiclem?
- A ja wcale nie mam takiej pewności - zaprzeczył Wiktor. - Po prostu
mi to zwisa. Poza tym teraz nie mówi się "szpicel". "Szpicel" to archaizm.
Teraz wszyscy kulturalni ludzie mówiNo "kabel".
- Nie wyczuwam różnicy - zauważył Golem.
- Praktycznie, ja również - powiedział Wiktor. - A więc przestajemy
trzaskać dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowiał?
- Moi pacjenci nigdy nie wracajNo do zdrowia.
- Pan ma wspaniałNo opinię! Ale ja pytam o tego nieszczęśnika, który
wpadł w potrzask. Jak jego noga?
Golem milczał chwilę, a potem zapytał:
- Którego z nich ma pan na myśli?
- Nie rozumiem - odparł Wiktor. - Naturalnie, że tego, który wpadł w
potrzask.
- Było ich czterech - stwierdził Golem wpatrzony w drogę zalanNo
deszczem. - Jeden wpadł w potrzask, drugiego niósł pan na plecach, trzeciego
zabrałem samochodem, a z powodu czwartego niedawno rozpętał pan
skandalicznNo bójkę w restauracji.
Wiktor milczał, oszołomiony. Golem milczał również. Świetnie prowadził
samochód, objeżdżajNoc niezliczone wyboje na starym asfalcie.
- No, no, niech się pan tak nie męczy - oznajmił wreszcie Golem. -
Żartowałem. On był jeden. I jego noga zagoiła się tej samej nocy.
- To także żart? - zapytał Wiktor. - Ha - ha - ha. Teraz rozumiem,
dlaczego pańscy chorzy nigdy nie wracajNo do zdrowia.
- Moi chorzy - powiedział Golem - nigdy nie wracajNo do zdrowia z dwóch
powodów. Po pierwsze, ja, jak zresztNo każdy przyzwoity lekarz, nie umiem
leczyć genetycznych chorób. A po drugie, oni nie chcNo wyzdrowieć.
- Zabawne - wymamrotał Wiktor - Tyle już się nasłuchałem o tych
pańskich mokrzakach, że teraz, jak Boga kocham, jestem w stanie uwierzyć we
wszystko - i w deszcze, i w koty, i w to, że zgruchotana kość może się
zrosnNoć w ciNogu jednej nocy.
- No tak - rzekł Wiktor. - Dlaczego w mieście nie ma kotów? Przez
mokrzaki. A Teddyego niedługo zjedzNo myszy... Mógłby pan zaproponować
mokrzakom, żeby przy okazji wyprowadzili z miasta również i myszy.
- A la szczurołap z Hamelin? - zapytał Golem.
- Tak - lekkomyślnie potwierdził Wiktor. - Właśnie a la - potem
przypomniał sobie czym skończyła się historia ze szczurołapem z Hamelin. -
Nie ma w tym nic śmiesznego - powiedział. - Byłem dzisiaj w gimnazjum.
Widziałem dzieci. - I widziałem, jak się zachowywały, kiedy pojawił się
jakiś tam mokrzak. Teraz wcale się nie zdziwię, jeśli pewnego pięknego dnia
wyjdzie na miejski rynek mokrzak z akordeonem i wyprowadzi dzieci diabli
wiedzNo dokNod.
- Nie zdziwi się pan - powiedział Golem. - A co jeszcze pan zrobi?
- Nie wiem... może zabiorę mu akordeon.
- I sam pan zagra?
- Tak - westchnNoł Wiktor. - To prawda. Nie mam czym przyciNognNoć tych
dzieci, zrozumiałem to dzisiaj . Ciekawe, czym oni je przyciNogajNo?
Przecież pan to wie, Golem.
- Wiktor, niech pan przestanie brzdNokać - powiedział Golem.
- Jak pan sobie życzy - odparł Wiktor. - Bardzo starannie, i mniej lub
bardziej zręcznie uchyla się pan od odpowiedzi na moje pytania, świetnie to
zauważyłem. Bez sensu. Dowiem się tak czy inaczej, a pan straci sposobność,
aby nadać informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne.
- Tajemnica lekarska! - wyrzekł Golem. - A poza tym, ja nic nie wiem.
Mogę się tylko domyślać.
Przyhamował. Przed nimi, za welonem deszczu, pojawiły się na drodze
jakieś sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary słup przydrożny z drogowskazami
"Leprozorium - 6 km" i "Sanatorium GorNoce ßródła - 2,5 km". Sylwetki
cofnęły się na pobocze - dorosły mężczyzna i dwoje dzieci.
- Niech się pan zatrzyma - powiedział Wiktor ochrypłym nagle głosem.
- Co się stało? - Golem zahamował.
Wiktor nie odpowiedział. Patrzył na ludzi obok słupa, na rosłego
czarnego mokrzaka w dresie przesiNokniętym wodNo, na chłopca, który również
był bez płaszcza i na dziewczynkę, bosNo, w sukience oblepiajNocej ciało.
Następnie gwałtownie otworzył drzwi i wyskoczył na szosę. Deszcz i wiatr
uderzyły go po twarzy, aż się zachłysnNoł, ale nie zauważył tego. Czuł
niepohamowanNo wściekłość, kiedy "na się ochotę tłuc i łamać, ale jeszcze ma
się świadomość własnego szaleństwa. Na sztywnych nogach podszedł do
mokrzaka. "
- Co tu się dzieje? - wycedził przez zęby. A potem do córki patrzNocej
na niego ze zdziwieniem: - Irma, natychmiast do samochodu! - A potem znowu
do mokrzaka: - Niech pana diabli wezmNo, co pan wyprawia? - i znowu do Irmy:
Marsz do samochodu, do kogo mówię!
Irma nie ruszyła się z miejsca. Wszyscy troje stali nadal, oczy
mokrzaka nad czarnNo opaskNo spokojnie mrugały. A potem Irma powiedziała z
niepojętNo intonacjNo "To mój ojciec" i Wiktor nagle zrozumiał, rdzeniem
pacierzowym zrozumiał, że tu nie można wrzeszczeć, wymachiwać pięściami, nie
można grozić, chwytać za kołnierz, ciNognNoć... i w ogóle nie można się
wściekać. Powiedział bardzo spokojnie:
- Irma, idß do samochodu, jesteś cała mokra. Bol-Kunac, na twoim
miejscu też poszedłbym do samochodu.
Był pewny, że Irma posłucha i rzeczywiście posłuchała. Ale niezupełnie
tak, jakby sobie tego życzył. Nie, nie to, żeby choćby spojrzeniem poprosiła
mokrzaka o zgodę, ale powstał cień wrażenia, że jednak coś zaszło, jakaś
wymiana poglNodów, jakaś krótka narada, w wyniku której podjęto decyzję na
jego korzyść. Irma zadarła nos i poszła w kierunku samochodu, a Bol-Kunac
odparł grzecznie:
- Jestem panu niezmiernie wdzięczny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej
będzie jeżeli zostanę.
- Jak chcesz - stwierdził Wiktor. - Bol-Kunac mało go wzruszał. Teraz
trzeba jeszcze było powiedzieć coś na pożegnanie temu mokrzakowi. Wiktor z
góry wiedział, że to będzie coś bardzo głupiego, ale cóż poczNoć? - tak
zwyczajnie odejść po prostu nie mógł. Ze względów czysto prestiżowych. I
powiedział.
- Pana zaś, łaskawco - oznajmił wyniośle - nie zapraszam. Najwidoczniej
czuje się pan tu jak ryba w wodzie.
Następnie odwrócił się i rzuciwszy wyobrażonNo rękawicę, odmaszerował.
Wypowiedziawszy te słowa, myślał z obrzydzeniem, hrabia oddalił się z
godnościNo...
Inna wlazła z nogami na przednie siedzenie i wyżymała wodę z
warkoczyków. Wiktor wcisnNoł się do tyłu, pochrzNokujNoc ze wstydu, a kiedy
Golem ruszył, powiedział:
- Wypowiedziawszy te słowa, hrabia oddalił się... Wsuń tutaj nogi,
Irma, to ci je rozetrę.
- Po co? - z ciekawościNo zapytała Irma.
- Chcesz złapać zapalenie płuc? Daj tu nogi!
- Bardzo proszę - odrzekła Irma, zwinęła się na siedzeniu i przesunęła
do tyłu jednNo nogę.
Już z góry zadowolony z siebie, że oto nareszcie zrobi coś pożytecznego
i właściwego, Wiktor ujNoł obiema rękami tę chudNo, dziewczyńskNo nogę -
mokrNo i wzruszajNocNo, już przymierzył się, żeby jNo rozcierać - do
czerwoności, do purpury, dobrymi ojcowskimi dłońmi, tę brudnNo,
zlodowaciałNo nogę, odwieczne ßródło katarów, gryp, stanów zapalnych dróg
oddechowych i obustronnych zapaleń płuc - kiedy stwierdził, że jego dłonie
sNo chłodniejsze niż jej stopy. SiłNo inercji wykonał jeszcze kilka ruchów
masujNocych, a następnie ostrożnie tę stopę wypuścił. Przecież wiedziałem,
pomyślał nagle, przecież wiedziałem o tym jeszcze wtedy, kiedy stałem przed
nimi, wiedziałem, że tu się kryje jakiś podstęp, że dzieciom nic nie grozi,
żadne katary i zapalenia, tylko nie chciałem w to uwierzyć, ale chciałem
ratować, wyrywać ze szponów, płonNoć sprawiedliwym gniewem, spełniać
obowiNozek i znowu napuścili mnie na wodę, i znowu wyszedłem na idiotę,
drugi raz tego samego dnia...
- Zabieraj swojNo nogę - rzekł do Irmy. Irma zabrała nogę i zapytała:
- DokNod jedziemy - do sanatorium?
- Tak - powiedział Wiktor i spojrzał na Golema czy ten aby nie zauważył
jego hańby. Ale Golem z niewzruszonym spokojem patrzył na drogę, ciężki,
rozlany, siedział spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i
wszystkowiedzNocy.
- A po co? - zapytała Irma.
- Przebierzesz się w suche ubranie i położysz do łóżka.
- Jeszcze czego! - powiedziała Irma. - Coś ty wymyślił?
- Dobra, dobra... - wymamrotał Wiktor. - Dam ci ksiNożki i będziesz
sobie czytać.
Rzeczywiście, po jakiego diabla wiozę jNo tam? - pomyślał. Diana... No,
to się jeszcze zobaczy. Żadnego picia i w ogóle nic z tych rzeczy, ale jak
ja jNo odwiozę z powrotem? E tam, wezmę jakikolwiek samochód i odwiozę...
Dobrze by było coś sobie łyknNoć
- Golem... - zaczNoł, ale się opamiętał. Nie wypada, do diabla.
- Tak? - zapytał Golem nie odwracajNoc się.
- Nie, nic - westchnNoł Wiktor, wpatrzony w szyjkę butelki sterczNocej
z kieszeni Golema. - Irma - powiedział znużonym głosem. - Co robiliście na
tych rozstajach?
- Myśleliśmy mgłę - odpowiedziała Irma.
- Co?
- Myśleliśmy mgłę - powtórzyła Irma.
- O mgle - poprawił Wiktor - albo na temat mgły.
- A to po co - o mgle? - zapytała Irma.
- Myśleć - to czasownik nieprzechodni - objaśnił Wiktor - a więc wymaga
przyimka. Czy przerabialiście czasowniki przechodnie?
- Zależy, jak na to popatrzeć - odparła Irma. - Myśleć mgłę - to jedno,
a myśleć o mgle - to zupełnie coś innego... i nie wiadomo komu to potrzebne
- myśleć o mgle.
Wiktor wyjNoł papierosa i zapalił.
- Poczekaj - powiedział. - Myśleć mgłę - tak się nie mówi, to
niegramatycznie. SNo takie czasowniki - nieprzechodnie, myśleć, biegać,
chodzić... Zawsze wymagajNo przyimka. Chodzić po ulicy. Myśleć o... no o
czymś tam...
- Myśleć głupstwa - podpowiedział Golem.
- No, to jest wyjNotek - stwierdził Wiktor nieco stropiony.
- Szybko chodzić - powiedział Golem.
- Szybko - to nie jest rzeczownik - zapalczywie oznajmił Wiktor. -
Niech pan nie mNoci dziecku w głowie, Golem.
- Tato, czy możesz nie palić? - zainteresowała się Irma.
Zdaje się, że Golem wydał z siebie jakiś dßwięk, a być może to silnik
kichnNoł wspinajNoc się pod górę. Wiktor zgniótł papierosa i rozdeptał go
obcasem. Podjeżdżali do sanatorium, a z boku od stepu na spotkanie deszczu
sunęła nieprzejrzysta biała ściana.
- No i masz mgłę - rzekł Wiktor. - Możesz jNo myśleć. A także wNochać,
biegać i chodzić. Irma chciała coś powiedzieć, ale wtrNocił się Golem.
- Nawiasem mówiNoc - stwierdził - czasownik "myśleć" występuje jako
przechodni także w zdaniach podrzędnie złożonych. Na przykład - myślę, że...
i tak dalej.
- To zupełnie inna sprawa - nie zgodził się Wiktor. Obrzydło mu. Miał
okropnNo ochotę wypić i zapalić. Zachłannie popatrzył na szyjkę butelki.
- Nie jest ci zimno, Irma? - zapytał z niejasnNo nadziejNo.
- Nie. A tobie?
- Trochę mnie trzęsie - przyznał się Wiktor.
- Trzeba wypić dżinu - zauważył Golem.
- Tak, byłoby nießle... A może pan ma?
- Mam - powiedział Golem. - Ale już prawie jesteśmy na miejscu.
Jeep wjechał w bramę i zaczęło się to, o czym Wiktor jakoś nie
pomyślał. Pierwsze smugi mgły dopiero zaczęły przesNoczać się przez kratę
ogrodzenia i widoczność była znakomita. Na drodze przed samochodem leżała
postać w przemokniętej piżamie, leżała z takNo minNo jakby spoczywała tu już
od wielu dni i nocy. Goleni ostrożnie objechał ciało, minNoł gipsowNo wazę
ozdobionNo nieskomplikowanymi rysunkami i odpowiednimi napisami i
przyłNoczył się do stada samochodów stłoczonych przed wejściem do prawego
skrzydła. Irma otworzyła drzwi i natychmiast jakaś zapita morda wychyliła
się z okna najbliższego samochodu i wybeczała: "Dziecino, chcesz, to ci się
oddam?" Wiktor wysiadł zamierajNoc. Irma z ciekawościNo rozglNodała się
dookoła. Wiktor mocno ujNoł jNo za rękę i poprowadził do wejścia. Na
schodkach, pod deszczem siedziały dwie dziwki w bielißnie i ulicznymi
głosami śpiewały o okrutnym aptekarzu, co to nie chce im sprzedać heroiny.
Na widok Wiktora umilkły, ale kiedy przechodził obok, jedna z nich
spróbowała złapać go za spodnie. Wiktor wepchnNoł Irmę do holu. Było tu
ciemno, okna zasłonięte, śmierdziało dymem tytoniowym i jakimś kwaskiem,
trzeszczał projektor i na białej ścianie podskakiwały pornograficze obrazki.
Wiktor z zaciśniętymi zębami deptał po cudzych nogach ciNognNoc za sobNo
potykajNocNo się Irmę, a za nimi biegły gniewne, niecenzuralne okrzyki.
Pokonali wreszcie hol i Wiktor, przeskakujNoc po trzy stopnie, pobiegł po
pokrytych dywanem schodach. Irma milczała i Wiktor bał się na niNo spojrzeć.
"
Na podeście czekał już na niego z otwartymi objęciami Roscheper Nant.
"Wiktor! - zachrypiał - Przy - yyjacielu! - w tym momencie zauważył Irmę i
wpadł w entuzjazm. - Wiktor! I ty też! Na małoletnie małolatki!" Wiktor
przymknNoł oczy, mocno nadepnNoł mu na nogę i pchnNoł w pierś - Roscheper
upadł na plecy przewracajNoc kosz na śmieci. Zlany potem Wiktor pomaszerował
korytarzem. Irma bezszelestnymi susami sadziła obok. PchnNoł drzwi Diany -
były zamknięte, klucza nie było. Załomotał wściekle, i Diana natychmiast się
odezwała: "Wynoś się do wszystkich diabłów! - wrzasnęła z furiNo. -
ŚmierdzNocy impotent! Gówniarz, łajno zasrane!" "Diana - zaryczał Wiktor. -
Otwieraj!" Diana zamilkła i drzwi się otwarły. Stała na progu z importowanym
parasolem w pogotowiu. Wiktor odsunNoł jNo, wepchnNoł Irmę do pokoju i
zatrzasnNoł za sobNo drzwi.
- A, to ty - powiedziała Diana. - A ja myślałam, że znowu Roscheper. -
Czuć było od niej alkoholem. - Boże - powiedziała. - Kogoś ty przyprowadził?
- To jest moja córka - z trudem odparł Wiktor. - Irma. Irmo, to jest
Diana.
Patrzył Dianie w oczy z rozpaczNo i nadziejNo. Dzięki Bogu, zdaje się,
że nie była pijana. Albo z miejsca wytrzeßwiała.
- Ty chyba oszalałeś - rzekła cicho.
- Irma przemokła - wydusił z siebie. - Przebierz jNo w suche rzeczy,
połóż do łóżka i w ogóle...
- Nie położę się - oznajmiła Irma.
- Irma - powiedział Wiktor. - BNodß łaskawa słuchać, bo inaczej zaraz
kogoś spiorę...
- Niektórych z tu obecnych rzeczywiście należałoby sprać - stwierdziła
Diana beznadziejnym głosem.
- Diano - rzekł Wiktor. - Proszę cię.
- Dobra - powiedziała Diana. - Idß do siebie. Damy sobie radę.
Wiktor wyszedł z ogromnNo ulgNo. Poszedł prosto do swojego pokoju, ale
i tam nie było spokoju. Na poczNotek musiał wyrzucić na korytarz absolutnie
nieznanNo parę, która się tam zagnießdziła oraz uświnionNo bieliznę
pościelowNo. Potem zamknNoł drzwi, zwalił się na goły materac, zapalił
wilgotnego papierosa i zaczNoł się zastanawiać, co też właściwie
narozrabiał.
*
Wiktor obudził się póßno, była pora obiadu. Trochę bolała głowa, ale
nastrój okazał się nieoczekiwanie dobry.
Wieczorem, wypaliwszy paczkę papierosów, zszedł na dół, damskNo
szpilkNo do włosów otworzył czyjś samochód, wyprowadził Irmę służbowym
wyjściem i odwiózł jNo do matki. PoczNotkowo jechali w milczeniu. Wiktora aż
skręcało, tak paskudnie się czuł, Irma zaś siedziała obok, czyściutka,
schludna, uczesana według najnowszej mody - żadnych tam warkoczyków - i
zdaje się miała nawet podmalowane wargi. Miał ogromnNo ochotę na nawiNozanie
rozmowy, ale musiałby zaczynać od przyznania się do niebotycznej głupoty, a
to wydało mu się niepedagogiczne. Skończyło się na tym, że Irma nagle, ni z
tego ni z owego, pozwoliła mu zapalić (pod warunkiem, że wszystkie okna
będNo otwarte) i zaczęła opowiadać, jakie to wszystko było dla niej ciekawe,
jakie to podobne do tego, o czym poprzednio czytała, ale w co nie bardzo
wierzyła, jak to znakomicie z jego strony, że zorganizował jej takNo
nieoczekiwanNo i w najwyższym stopniu pouczajNocNo przygodę, że w ogóle jako
ojciec jest całkiem do przyjęcia, nie zanudza i nie gada głupstw, że Diana
jest "prawie nasza", wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, że tak niewiele
wie i za bardzo lubi wypić, ale to akurat w końcu nie jest takie straszne,
ty też lubisz wypić, a wszystkim się spodobałeś, dlatego, że mówiłeś
uczciwie, nie udawałeś jakiegoś tam strażnika elitarnej wiedzy i całkiem
słusznie, ponieważ nie jesteś żadnym strażnikiem, i nawet Bol-Kunac
powiedział, że w całym mieście jesteś jedynym człowiekiem wartościowym,
jeśli oczywiście nie liczyć doktora Golema, ale Golem właściwie nie ma z
miastem nic wspólnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyraża ideologii, a
jak ty uważasz, czy ideologia jest w ogóle potrzebna, czy lepiej bez niej,
wielu teraz uważa, że nadchodzi koniec wieku ideologii...
W rezultacie odbyła się znakomita rozmowa, obie strony były pełne
szacunku jedna dla drugiej i po powrocie do hotelu (samochód postawił na
jakimś zagraconym podwórzu), Wiktor uważał już, że ojcostwo nie jest tak
bardzo niewdzięcznym zajęciem, szczególnie jeśli zna się życie i umie się
wykorzystać w celach wychowawczych nawet jego ciemne strony. W zwiNozku z
tym wypił z Teddym, który także był ojcem i także interesował się problemami
wychowania, ponieważ jego pierworodny miał I4 lat - trudny wiek przejściowy,
twoja jeszcze da ci do wiwatu... to znaczy wnuk Teddyego miał I4 lat, a
wychowaniem syna nie mógł się zajmować dlatego, że syn spędził dzieciństwo w
obozie koncentracyjnym. Nie wolno bić dzieci, twierdził Teddy. I bez ciebie
przez całe życie będzie je bić każdy, kto ma ręce i nogi, a jeśli masz chęć
uderzyć dzieciaka, lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie większym
pożytkiem dla sprawy.
Po którymś z rzędu kieliszku Wiktor przypomniał sobie, że Irma ani
słowem nie wspomniała o jego okropnym zachowaniu na rozstajnych drogach i
doszedł do wniosku, że jego córka jest przebiegłym stworzeniem i w ogóle
uciekać się za każdym razem do pomocy kochanki, kiedy nie wiadomo jak
wykaraskać się z trudnej sytuacji, w którNo sam się uwikłałeś - to co
najmniej nieuczciwe. Te wnioski zmartwiły go, ale właśnie przyszedł doktor
R. Kwadryga i zamówił swojNo codziennNo butelkę rumu, więc wypili tę
butelkę, na skutek czego Wiktor znowu zobaczył wszystko w różowych barwach,
ponieważ stało się jasne, że Irma po prostu nie chciała go martwić, co
oznacza, że szanuje ojca, a być może nawet go kocha. .. Potem przyszedł
jeszcze ktoś, i coś zamówił. Potem prawdopodobnie Wiktor poszedł spać...
Prawdopodobnie... Należy przypuszczać, że spać... Co prawda zachowało się
jeszcze jedno wspomnienie - kafelki na podłodze zalane wodNo, ale co to była
za podłoga i co to była za woda, nie sposób było odtworzyć... I lepiej nie
odtwarzać...
Doprowadziwszy się do porzNodku Wiktor zszedł na dół, zabrał z recepcji
świeże gazety i porozmawiał o przeklętej pogodzie.
- Jak ja wczoraj? - zapytał niedbale. - Nie za bardzo?
- Właściwie nie za bardzo - powiedział uprzejmie recepcjonista. -
Rachunek da panu Teddy.
- Aha - powiedział Wiktor i postanowiwszy chwilowo niczego nie
precyzować, poszedł do restauracji. Wydało mu się, że lamp na sali jest
jakby mniej. - O, do diabła - pomyślał ze strachem. Teddyego jeszcze nie
było. Wiktor skłonił się młodemu człowiekowi w okularach i jego
towarzyszowi, usiadł przy swoim stoliku i rozłożył gazetę. Na świecie nic
się nie zmieniło. Jedno państwo zatrzymywało handlowe statki drugiego i to
drugie państwo wysyłało kategoryczne protesty. Państwa, które podobały się
panu prezydentowi, prowadziły sprawiedliwe wojny w obronie swoich narodów i
demokracji. Państwa, które z jakiegoś powodu nie podobały się panu
prezydentowi, prowadziły wojny zaborcze, a właściwie nie prowadziły wojen,
tylko po prostu po bandycku napadały. Sam pan prezydent wygłosił dwugodzinne
przemówienie o konieczności skończenia z korupcjNo raz na zawsze i
szczęśliwie przeszedł operację usunięcia migdałów. Znajomy krytyk -
wyjNotkowe ścierwo - wychwalał nowNo powieść Roc-Tusowa i było to nader
tajemnicze, ponieważ ksiNożka była naprawdę dobra.
Podszedł kelner, jakiś nowy, nieznajomy, po przyjacielsku doradził
ostrygi, przyjNoł zamówienie, pomachał serwetkNo nad obrusem i oddalił się.
Wiktor odłożył gazety, zapalił, usiadł wygodniej i zaczNoł myśleć o pracy.
Po dobrym pijaństwie zawsze z ochotNo rozmyślał o pracy. Dobrze byłoby
napisać optymistycznNo, wesołNo ksiNożkę... O tym, jak żyje sobie na świecie
człowiek, kocha swojNo pracę, niegłupi, lubi przyjaciół, a przyjaciele go
ceniNo, o tym jak mu z tym dobrze - sympatyczny chłopak, dowcipny, trochę
dziwak. Nie ma fabuły. A jeśli nie ma fabuły, to znaczy, że nudne. A w
ogóle, jeśli już usiNość do takiej powieści, to trzeba się zastanowić,
dlaczego temu miłemu człowiekowi jest tak dobrze, a wtedy niewNotpliwie
dojdzie się do wniosku, że dobrze jest mu wyłNocznie dlatego, że ma
ukochanNo pracę, a wszystko inne mu po prostu zwisa. A w takim razie co to
za człowiek, jeśli wszystko ma gdzieś oprócz swojej pracy. Można oczywiście
napisać o człowieku, którego sensem życia jest miłość blißniego i jest mu
dobrze na świecie, ponieważ kocha swoich blißnich i kocha swojNo pracę, ale
o takim człowieku parę tysięcy lat temu napisali już panowie Łukasz,
Mateusz, Jan i jeszcze jakiś - w sumie było ich czterech. Tak w ogóle, to
było ich znacznie więcej, ale tylko ci czterej pisali odpowiednio, a
pozostali byli pozbawieni różnych rzeczy, jeden świadomości narodowej, drugi
prawa korespondencji... a człowiek, o którym pisali, niestety był szalony...
Właściwie byłoby zajmujNoce opisać, jak Chrystus przychodzi na Ziemię
dzisiaj, nie tak, jak o tym pisał Dostojewski, ale tak jak pisał ten Łukasz
z kumplami... Chrystus przychodzi do sztabu generalnego i proponuje:
kochajcie swoich blißnich. A w sztabie, rzecz jasna, siedzi jakiś
antysemita...
- Pan pozwoli, panie Baniew? - zahuczał nad nim sympatyczny, męski
głos.
Był to pan burmistrz we własnej osobie. Nie tamten apoplektycznie
purpurowy, kwiczNocy z niezdrowego podniecenia wieprz na ogromnym łożu
Roschepera, lecz elegancko zaokrNoglony, idealnie wygolony, ubrany bez
zarzutu imponujNocy mężczyzna ze skromnNo wstNożeczkNo w klapie i z
emblematem Legiii na lewym ramieniu.
- Proszę - powiedział Wiktor bez cienia radości.
Pan burmistrz usiadł, rozejrzał się i położył dłonie na stole.
- Postaram się nie dokuczać panu zbyt długo swojNo obecnościNo -
oznajmił - i spróbuję nie przeszkodzić w pańskiej biesiadzie, jednakże
problem, z którym zamierzam się do pana zwrócić, dojrzał już ostatecznie,
abyśmy wszyscy, wielcy i mali, ci którym drogi jest honor i dobrobyt naszego
miasta byli gotowi odłożyć własne sprawy, aby go jak najszybciej i
najefektywniej rozwiNozać.
- Słucham pana - rzekł Wiktor.
- Spotykamy się tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, ponieważ zdajNoc
sobie sprawę z tego, że jest pan nadzwyczaj zajęty, nie chciałem niepokoić
pana w czasie pracy, szczególnie biorNoc pod uwagę jej specyfikę. Jednakże
zwracajNoc się obecnie do pana jako osobistość oficjalna - i w swoim własnym
imieniu i w imieniu całego magistratu...
Kelner przyniósł butelkę białego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzymał go
wzniesionym palcem.
- Przyjacielu - powiedział. - Pól porcji kitchigańskiej i kieliszek
miętówki. Jesiotr bez sosu... A więc pozwolę sobie kontynuować - oznajmił,
ponownie zwracajNoc się do Wiktora. - Obawiam się co prawda, że naszNo
rozmowę trudno będzie uznać za pogawędkę przy stole, ponieważ mowa będzie o
sprawach i okolicznościach nie tylko smutnych, ale, powiedziałbym,
nieapetycznych. Zamierzałem porozmawiać z panem o tak zwanych mokrzakach, o
tym złośliwym nowotworze, który już nie pierwszy rok zżera nasz nieszczęsny
region.
- Tak, tak - przytaknNoł Wiktor. Zaczynało go to interesować.
Burmistrz niezbyt głośno wygłosił dobrze przemyślane i nieskazitelne
stylistycznie przemówienie. Opowiedział, jak dwadzieścia lat temu, od razu
po okupacji, w Końskim WNowozie zbudowano leprozorium, obóz - kwarantannę
dla osób cierpiNocych na tak zwany żółty trNod czyli chorobę okularniczNo.
ZresztNo prawdę mówiNoc choroba ta, jak dobrze wiadomo panu Baniewowi,
pojawiła się w naszym kraju jeszcze w niepamiętnych czasach, przy czym, jak
dowodzNo specjalnie przeprowadzone badania, szczególnie często atakowała ona
nie wiedzieć czemu mieszkańców właśnie naszego regionu. Jednakże wyłNocznie
dzięki wysiłkom pana prezydenta, chorobie tej poświęcono niezmiernie wiele
uwagi i tylko na skutek jego osobistego zalecenia pozbawieni opieki
lekarskiej, rozproszeni po całym kraju i częstokroć niesprawiedliwie
prześladowani przez zacofane grupy ludności, zaś przez okupantów fizycznie
likwidowani, nieszczęśnicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce,
gdzie stworzono im warunki znośnej egzystencji, odpowiedniej do ich
sytuacji. Wszystko to nie budzi żadnego sprzeciwu, przedsięwzięte środki
można jedynie pochwalać, jednakże, jak to u nas czasami się zdarza,
najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracajNo się przeciwko nam. Nie
będziemy w tej chwili szukać winnych. Nie będziemy prowadzić śledztwa w
sprawie działalności niejakiego doktora Golema, działalności być może
ofiarnej, ale jednak brzemiennej, jak się teraz okazało, w nadzwyczaj
nieprzyjemne skutki. Nie będziemy także zajmować się przedwczesnym
krytykanctwem, chociaż stanowisko niektórych wystarczajNoco wysokich
instancji uporczywie ignorujNocych nasze protesty nam osobiście wydaje się
dość zagadkowe. Przejdßmy do faktów... - Burmistrz wypił miętówkę, ze
smakiem zakNosił jesiotrem i jego głos stał się jeszcze bardziej aksamitny,
nie sposób było wyobrazić sobie, że ten człowiek zastawia potrzaski na
ludzi. Wielosłownie wyraził pragnienie nieprzeciNożania uwagi pana Baniewa
krNożNocymi po mieście plotkami, które to plotki, jak musi wyznać wprost,
sNo rezultatem niedostatecznie precyzyjnego i jednoznacznego wykonywania
zaleceń pana prezydenta przez wszystkie szczeble administracyjne, mamy na
myśli nadzwyczaj rozpowszechniony poglNod o fatalnej roli tak zwanych
mokrzaków, obciNożanie ich odpowiedzialnościNo za gwałtownNo zmianę klimatu,
zwiększenie liczby poronień i procentu bezpłodnych małżeństw, za gwałtowny
exodus niektórych zwierzNot domowych, za inwazję szczególnego rodzaju
pluskwy domowej a konkretnie - pluskwy skrzydlatej...
- Panie burmistrzu - powiedział z westchnieniem Wiktor. - Muszę panu
wyznać, że jest mi niezmiernie trudno śledzić pańskie długie okresy. Może
porozmawiajmy wprost, jak dobrzy synowie jednego narodu. Może nie będziemy
mówić, o czym nie będziemy mówić, a będziemy - o czym będziemy.
Burmistrz obrzucił go szybkim spojrzeniem, coś sobie obliczył, coś
pokojarzył, diabli go tam wiedzNo, co tam skojarzył, ale zapewne wszystko co
trzeba - i to, że Wiktor pił z Roscheperem i to, że w ogóle pił, hałaśliwie
z cyrkiem i fajerwerkiem, na cały kraj, i to, że Irma jest wunderkindem, i
to, że jest na świecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niemało innych rzeczy
- tak, że blichtr pana burmistrza po prostu w oczach mocno przyblakł i pan
burmistrz krzyknNoł, żeby mu przynieśli kieliszek koniaku. Wiktor też
poprosił o koniak. Burmistrz zarechotał, obejrzał pustNo już salę, leciutko
uderzył pięściNo w stół i oznajmił.
- Rzeczywiście, co ja tu będę kręcił. Życie w mieście stało się
niemożliwe - może pan za to podziękować pańskiemu Golemowi - nawiasem
mówiNoc, czy pan wie, że Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana,
sNo na niego materiały... ten pański Golem wisi na włosku... A więc,
powiadam - na naszych oczach demoralizujNo nasze dzieci. Te ścierwa
przenikły do szkół i doszczętnie zdemoralizowały nam dzieci... wyborcy sNo
niezadowoleni, niektórzy wyjeżdżajNo z miasta, zaczyna się ferment, tylko
patrzeć, jak rozpocznNo się samosNody, oto jak wyglNoda sytuacja. - Osuszył
kieliszek. - Muszę się panu przyznać, że ja ich nienawidzę, zabijałbym jak
szczury, tylko nie chcę sobie brudzić rNok. Nie uwierzy pan, panie Baniew,
doszedłem do tego, że zastawiam na nich potrzaski... No dobrze,
zdemoralizowali dzieci, mówi się trudno. Dzieci to dzieci, można je
demoralizować dzień i noc, a im wszystkiego mało. Ale niech pan się postawi
w mojej sytuacji. Te deszcze, to jednak ich robota, chociaż nie wiem, jak
oni to robiNo. Zbudowaliśmy sanatorium, lecznicze wody, cudowny klimat,
spaliśmy na pieniNodzach. Przyjeżdżali do nas ze stolicy, a jak się to
wszystko skończyło? Deszcze, mgły, kuracjusze zakatarzeni, im dalej, tym
gorzej, przyjechał tu znany fizyka.. zapomniałem nazwiska, zresztNo pan na
pewno go zna... pomieszkał dwa tygodnie i gotowe - choroba okularnicza,
marsz do leprozorium. Świetna reklama dla sanatorium! Potem jeszcze jeden
przypadek i jeszcze, no i koniec - kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja
za chwilę zbankrutuje, sanatorium ledwie dyszy - Bogu dzięki znalazł się
trener kretyn, trenuje specjalnNo drużynę do gry w kraj ach o deszczowym
klimacie... No i pan Roscheper oczywiście pomaga nam w jakimś stopniu... Pan
mnie rozumie? Próbowałem dogadać się z tym Golemem - jak groch o ścianę -
czerwony, to zawsze czerwony. Pisałem na górę - żadnych rezultatów. Pisałem
wyżej - to samo. Jeszcze wyżej - odpowiadajNo, że przyjęli do wiadomości i
skierowali sprawę do rozpatrzenia we właściwych instancjach na dole...
Nienawidzę ich, ale się przemogłem i sam pojechałem do leprozorium.
Wpuścili. Prosiłem, udowadniałem... Co za wstrętne typy! MrugajNo swoimi
wyliniałymi ślepiami jak na jakiegoś wróbla, jakbym był powietrzem... -
pochylił się do Wiktora i wyszeptał. - Boję się buntu, krew się poleje. Pan
mnie rozumie?
- Owszem - powiedział Wiktor. - Ale co ja mam z tym wspólnego?
Burmistrz rozparł się w fotelu, wyjNoł cygaro z aluminiowego futerału,
zapalił.
- W mojej sytuacji - oznajmił - zostaje tylko jedno - uruchomić
wszystkie dßwignie. Potrzebna jest jawność. Magistrat uchwalił petycję do
departamentu ochrony zdrowia, podpisze jNo pan Roscheper, mam nadzieję pan
również, ale to jeszcze niewiele daje. Potrzebna jest jawność! Potrzebny
jest dobry artykuł w stołecznej gazecie podpisany głośnym nazwiskiem.
Pańskim nazwiskiem, panie Baniew. A problem jest palNocy, wymarzony dla
takiego trybuna jak pan. Bardzo pana proszę. I w swoim własnym imieniu i w
imieniu magistratu, i w imieniu nieszczęśliwych rodziców... Trzeba zrobić
wszystko co w naszej mocy, żeby leprozorium zabrali stNod do wszystkich
diabłów! DokNodkolwiek, ale żeby z mokrzaków nie zostało tu ani śladu,
żebyśmy mogli zapomnieć o tej zarazie. Oto, co chciałem panu powiedzieć.
- Tak... rozumiem - wolno odparł Wiktor. - Bardzo dobrze pana rozumiem.
Ty bydlaku, myślał, ty gruba świnio, naprawdę mogę cię zrozumieć. Ale
co się stało z mokrzakami? Byli cisi, przygarbieni, chodzili boczkiem,
niczego takiego się o nich nie słyszało, tylko niektórzy mówili, że podobno
mokrzaki śmierdzNo, że podobno sNo zaraßliwi, podobno robiNo niezwykłe
zabawki i w ogóle różne rzeczy z drzewa... matka Fryda mówiła, o ile
pamiętam, że umiejNo rzucać uroki, i przez nich mleko kwaśnieje, że mogNo
ściNognNoć na nas wojnę, mór i głód... A teraz siedzNo za drutem kolczastym,
i co też oni robiNo tam u siebie? Oj, robiNo, robiNo i to dużo. Pogodę
robiNo, i dzieci zwabiajNo do siebie (po co?), koty przepędzili (też
dlaczego?), pluskwy zmusili do latania...
- Pewnie pan sNodzi, że my tutaj siedzimy z założonymi rękami -
powiedział burmistrz. - W żadnym wypadku. Ale co my możemy? Przygotowuję
proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan zgodził się
zostać konsultantem. Położymy nacisk na infekcyjność choroby - w tej sprawie
nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, a Golem jako tajny komunista
oczywiście ten fakt wykorzystuje. To jedno. Następnie próbujemy odpowiedzieć
terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza duma, chłopcy jak złoto jeden w
drugiego, no, po prostu orły... ale to jakoś nie to. Przecież nie
otrzymujemy żadnych instrukcji z góry... Policja znajduje się w fałszywej
sytuacji... i w ogóle... A więc przeciwdziałamy jak tylko możemy.
Zatrzymujemy ładunki, które do nich idNo... prywatne, oczywiście, nie
żywność i nie pościel rzecz jasna, ale rozmaite ksiNożki, oni zamawiajNo
bardzo dużo ksiNożek... Dzisiaj na przykład zatrzymaliśmy ciężarówkę, i od
razu jakoś lżej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi, żeby się pocieszyć, a
należałoby radykalnie...
- Tak - powiedział Wiktor. - Więc orły jeden w drugiego. Jak mu tam...
Flamenda? Ten, no bratanek...
- Famenco Juventa - oznajmił burmistrz. - Mój zastępca do spraw Legii,
orzeł! Pan go już poznał?
- Trochę poznałem - rzekł Wiktor. - Ale po co zatrzymujecie ksiNożki?
- Jak to po co? To oczywiście głupota, ale człowiek jest tylko
człowiekiem i w którymś momencie nie wytrzymuje. A poza tym... - burmistrz
uśmiechnNoł się wstydliwie. - Śmieszne, naturalnie, ale chodzNo plotki, że
oni bez ksiNożek nie mogNo... jak normalni ludzie bez jedzenia i tak
dalej...
Zapadła cisza. Wiktor bez apetytu dłubał widelcem w befsztyku i
rozmyślał. Mało wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii.
Być może chodzi o to, że niezbyt lubiłem ich w dzieciństwie. Ale za to
burmistrza i jego bandę znam dobrze - sadło i śmietanka narodu, sfora
prezydenta, czarna sotnia... Nie, jeśli wy jesteście przeciwko mokrzakom, to
znaczy, że w mokrzakach coś jednak jest... Z drugiej strony mogę napisać
artykuł, choćby nie wiem jak rozpasany, to i tak nikt nie zaryzykuje jego
druku, a burmistrz będzie zadowolony, miałbym przynajmniej z tego jakNoś
korzyść, żyłbym sobie tutaj śpiewajNoco... Jaki prawdziwy pisarz może się
pochwalić, że żyje jak pNoczek w maśle? Mógłbym się tu urzNodzić, dostać
synekurę, zostać na przykład jakimś inspektorem magistrackim do spraw
miejskich plaż i pisać sobie na zdrowie... o tym jak wspaniale żyje się
człowiekowi pochłoniętemu ukochanNo pracNo... i wygłaszać na ten temat
odczyty dla wunderkindów... E tam, wszystka polega na tym, żeby kiedy ci
plujNo w pysk, udawać, że to deszcz i spokojnie się wytrzeć. Na poczNotku ze
wstydem, potem ze zdziwieniem, a wreszcie, zanim się człowiek obejrzy,
zacznie się wycierać z godnościNo i nawet będzie miał z tego satysfakcję.
- My, rzecz jasna, w żadnym razie nie nakłaniamy pana do pośpiechu -
powiedział burmistrz. - Jest pan człowiekiem zapracowanym i tak dalej.
Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie materiały otrzyma pan od nas,
możemy nawet dostarczyć coś w rodzaju schematu, planu, według którego
życzylibyśmy sobie... a pan tylko wygładzi wprawnNo rękNo i rzecz nabierze
właściwego blasku. A podpisaliby się pod tym artykułem trzej wybitni synowie
naszego miasta - poseł do parlamentu Roscheper Nant, sławny pisarz Baniew i
państwowy laureat doktor Rem Kwadryga...
Nießle mu to idzie, pomyślał Wiktor. A my, ci z drugiej strony, nie
mamy nawet cienia takiej wytrwałości. Byłoby bicie piany, chodzenie dookoła
Wojtek - żeby tylko nie urazić człowieka, nie poddawać go przesadnej presji,
żeby tylko, nie daj Boże, nie posNodził nas o prywatę... Wybitni synowie
miasta! A przecież ten łajdak jest absolutnie pewny, że ja artykuł napiszę i
podpiszę, że nie mam wyjścia, że zesłany Baniew będzie musiał podnieść ręce
do góry i w pocie duszy odpracować swój beztroski pobyt w rodzinnym
mieście... I o schemacie wspomniał... dobrze wiemy, jaki to musi być
schemat, żeby obryzganego prezydenckNo ślinNo Baniewa nawet teraz można było
wydrukować. Ta - ak, panie Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i
marynowane minogi z cebulkNo też pan lubi, więc musisz pan polubić pana
burmistrza...
- Zastanowię się nad pańskNo propozycjNo - powiedział, uśmiechajNoc
się. - Pomysł wydaje mi się wystarczajNoco interesujNocy, ale zrealizowanie
go wymaga pewnej ugody z sumieniem - obleśnie mrugnNoł do burmistrza.
Burmistrz zarechotał.
- No a jak! "Sumienie narodu, precyzyjne zwierciadło" i tak dalej...
Pamiętam, jakże inaczej... - ponownie nachylił się do Wiktora z minNo
spiskowca. - Zapraszam pana na jutro do siebie - zahuczał. - BędNo
wyłNocznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez żon. No?
- Tu - oznajmił Wiktor wstajNoc - jestem zmuszony stanowczo odrzucić
pańskNo propozycję. Mam ważne sprawy - znowu obleśnie mrugnNoł. - W
sanatorium.
Rozstali się nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew został zaliczony do
miejscowej elity i żeby doprowadzić do porzNodku roztrzęsione takim
zaszczytem nerwy, zmuszony był wychłeptać szklaneczkę koniaku natychmiast,
jak tylko plecy pana burmistrza znikły za drzwiami. Można oczywiście
wyjechać stNod do wszystkich diabłów, myślał Wiktor. Za granicę mnie nie
wypuszczNo, zresztNo nie chcę wyjeżdżać za granicę, co ja tam będę robił,
wszędzie jest tak samo. Ale i w tym kraju znajdzie się sporo miejsc, w
których można się schować i przesiedzieć. Wyobraził sobie słoneczne
przestrzenie, bukowe zagajniki, upajajNoce powietrze, milczNocych farmerów,
zapachy mleka i miodu... i nawozu, i komary, i smród wychodka, i straszliwNo
nudę... staroświeckie telewizory oraz miejscowNo inteligencję: cwany pop -
dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon... ZresztNo, co tu gadać, jest
gdzie pojechać. Ale przecież tylko tego im trzeba, żebym gdzieś wyjechał,
żebym zszedł z oczu, skrył się w mysiej dziurze, i to z własnej woli, bez
przymusu, ponieważ gdyby mnie zesłali, podniósłby się krzyk, hałas, mieliby
kłopoty... na tym polega cały kłopot, że będNo bardzo zadowoleni - wyjechał,
zamknNoł się, nikt o nim nie pamięta, przestał brzdNokać...
Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na
deszcz. Ni stNod ni zowNod nagle bardzo zapragnNoł znowu zobaczyć Irmę,
porozmawiać z niNo o postępie, wyjaśnić dlaczego tak dużo pije (a
rzeczywiście, dlaczego ja tak dużo piję?) i być może siedzi tam u niej
Bol-Kunac, ale Loli z pewnościNo nie będzie... Ulice były mokre, szare,
puste, w ogródkach spokojnie konały jabłonie. Wiktor po raz pierwszy
zauważył, że niektóre domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak miasto
bardzo się zmieniło - pochylone płoty, pod gzymsy zapełzła biała pleśń,
wypłowiały kolory, a na ulicach niepodzielnie królował deszcz. Deszcz padał
po prostu jak deszcz, deszcz kropił z dachów drobniutkim wodnym pyłem,
deszcz zbierał się na wietrze w mgliste wirujNoce słupy wędrujNoce od ściany
do ściany, deszcz rozlewał się po jezdni i pomykał po wyżłobionych między
kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury powoli pełzły tuż nad dachami.
Człowiek był nieproszonym gościem na ulicach i deszcz nie okazywał mu
żadnych względów.
Wiktor wyszedł na plac i zobaczył ludzi, którzy stali pod daszkiem
przed wejściem na komendę policji - dwóch policjantów w mundurowych
płaszczach i niziutki, umorusany chłopak w roboczym kombinezonie. Przed
wejściem, lewymi kołami na trotuarze stał niezgrabny furgon z brezentowNo
budNo. Jednym z policjantów był policmajster, patrzył w bok wysuwajNoc
naprzód potężnNo szczękę, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czymś go
przekonywał płaczliwym głosem. Drugi policjant również milczał z
niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył się do nich
i kiedy pozostało mu jeszcze mniej więcej piętnaście kroków, zaczNoł
słyszeć, co mówi chłopiec. Chłopiec krzyczał:
- A co ja mam z tym wspólnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery
mam w porzNodku? W porzNodku. Ładunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy
raz tu przyjeżdżam, czy co?
Policmajster zauważył Wiktora i na jego twarzy pojawił się wyjNotkowo
nieprzyjemny grymas. Odwrócił się, i jakby w ogóle nie zauważajNoc kierowcy,
powiedział do policjanta.
- A więc zostajesz tutaj. Pilnuj, żeby wszystko było w porzNodku. Nie
właß do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno zbliżać się do
samochodu. Jasne?
- Jasne - odpowiedział policjant. Był wyjNotkowo niezadowolony.
Szef policji zszedł ze schodków, wsiadł do swojego samochodu i
odjechał. Umorusany chłopak splunNoł ze złościNo i odwołał się do Wiktora.
- Niech chociaż pan powie, czy ja jestem winny, czy nie? - Wiktor
przystanNoł i chłopca to zdopingowało. - Normalnie sobie jadę. Wiozę
ksiNożki do obozu specjalnego. Woziłem już tysiNoce razy. A teraz, znaczy,
zatrzymujNo mnie i każNo jechać na policję. Za co? Jechałem prawidłowo?
Prawidłowo. Papiery mam w porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. Licencję
mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokNod mam uciekać?
- Przestań już się wydzierać - powiedział policjant. Chłopiec żywo
odwrócił się do niego.
- Więc co ja takiego zrobiłem? Niech pan powie, czy przekroczyłem
szybkość? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrNocNo za przestój. I papiery mi
zabraliście...
- Wszystko się wyjaśni - oznajmił policjant. - Słowo daję, czego ty się
denerwujesz? Idß, posiedß sobie w knajpie i radzę ci, pilnuj swego nosa.
- Ech, władzuchna kochana! - zawołał chłopak i z rozmachem wcisnNoł
kaszkiet na głowę. - Nie ma sprawiedliwości na świecie! Jeßdzisz na lewo -
zatrzymujNo, na prawo jeßdzisz - też zatrzymujNo - zaczNoł schodzić ze
stopni, ale przystanNoł i zwrócił się do policjanta. - Może mandat pan
weßmie, albo jakoś inaczej?
- Idß, już idß - powiedział policjant.
- Bo mnie obiecali premię za pośpiech! CałNo noc jechałem.
- Idß stNod, powiedziałem! - powtórzył milicjant.
Chłopak ponownie splunNoł, podszedł do swojej furgonetki, dwa razy
kopnNoł przednie koło, potem nagle przygarbił się, wsunNoł ręce do kieszeni
i pobiegł przez plac.
Policjant spojrzał na Wiktora, spojrzał na ciężarówkę, spojrzał na
niebo, papieros mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucajNoc po drodze kaptur,
wszedł do budynku komendy.
Wiktor stał przez czas jakiś, następnie powoli obszedł ciężarówkę
dookoła. Ciężarówka była ogromna, potężna, kiedyś na takich wożono piechotę
zmotoryzowanNo. Wiktor rozejrzał się. Kilka metrów przed samochodem stał
skręciwszy na bok przednie koło i moknNoł pod deszczem policyjny "Harley", i
nic więcej w pobliżu nie było. Dogonić, to mnie dogoniNo, pomyślał Wiktor,
ale diabła zjedzNo, jeśli mnie zatrzymajNo. Nagle zrobiło mu się wesoło. A
co, pomyślał znany pisarz Baniew znowu się schlał i porwał w celach
rozrywkowych cudzy samochód, na szczęście obeszło się bez ofiar... Wiedział,
że sprawa wcale nie wyglNoda tak prosto, że nie będzie pierwszym, który
dostarczy władzom eleganckiego pretekstu, aby przymknNoć niewygodnego
człowieka, ale nie miał ochoty się zastanawiać, miał ochotę poddać się
impulsowi. W ostatecznym razie napiszę tej kanalii artykuł, pomyślał
mimochodem.
Szybko otworzył drzwi do szoferki i usiadł przy kierownicy. Klucza w
stacyjce nie było, musiał zerwać kable zapłonu i połNoczyć druty. Kiedy
silnik zapalił, Wiktor zanim zatrzasnNoł drzwi, spojrzał za siebie na
wejście do komendy. Stał tam ten sam policjant z tym samym wyrazem
niezadowolenia na twarzy i z papierosem w kNociku warg. Było jasne, że
jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknNoł drzwi, precyzyjnie zjechał
na jezdnię, zmienił bieg i dał gazu w najbliższNo ulicę.
To było bardzo przyjemne - pędzić po pustych ulicach wznoszNoc kołami
wielkie wodospady z głębokich kałuż, obracać ciężkNo kierownicę napierajNoc
na niNo całym ciałem - obok fabryki konserw, obok stadionu, na którym
"Bracia w sapiencji" jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje piłki i dalej
szosNo, po wyrwach, podskakujNoc na siedzeniu i słyszNoc jak z tyłu, w
skrzyni ciężarówki, za każdym razem ciężko opada ßle umocowany ładunek. W
lusterku nie widać było pogoni, zresztNo trudno byłoby jNo zauważyć w takim
deszczu. Wiktor czul się bardzo młody, bardzo komuś potrzebny i nawet trochę
pijany. Z dachu szoferki mrugały do niego śliczne dziewczyny wycięte z
ilustrowanych pism, w schowku znalazł paczkę papierosów i było mu tak
dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w porę przyhamował i skręcił
zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczuł się jak odkrywca
nieznanych dróg, ponieważ nigdy tędy nie jeßdził i nie chodził. A droga
okazała się dobra, zupełnie inaczej niż magistracka szosa - poczNotkowo
bardzo równy i zadbany asfalt, potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe
płyty, od razu przypomniał sobie o żołnierzach i drucie kolczastym a po
pięciu minutach to zobaczył.
Ogrodzenie - jeden rzNod drutów - ciNognęło się po obu stronach
betonowej drogi i znikało gdzieś w deszczu. Zamykała drogę wysoka brania z
budkNo strażniczNo, drzwi budki były otwarte i na jej progu stał już
żołnierz w hełmie, w długich butach i w wojskowej pelerynie, spod której
wysuwała się lufa automatu. Jeszcze jeden żołnierz, bez hełmu, wyglNodał
przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze - zanucił Wiktor - ale
lepiej nie mówcie - podziękuj za to Bogu..." Zwolnił i zahamował przed samNo
bramNo. Żołnierz wyszedł z budki i podszedł do ciężarówki - bardzo młody,
piegowaty żołnierzyk, mógł mieć najwyżej osiemnaście lat.
- Dzień dobry - powiedział. - Czemu tak póßno?
- Wynikły pewne okoliczności - odpowiedział Wiktor zdumiony takim
liberalizmem. Żołnierz przyjrzał się Wiktorowi i nagle zesztywniał.
- Pańskie dokumenty - rzekł sucho.
- Jakie tam dokumenty - odparł wesoło Wiktor. - Mówię przecież -
zaistniały okoliczności. Żołnierz zacisnNoł wargi.
- Co pan przywiózł? - zapytał.
- KsiNożki - oznajmił Wiktor.
- A przepustkę pan ma?
- Jasne, że nie mam.
- Aha - powiedział żołnierz i jego twarz się rozjaśniła. - Ja też
patrzę... W takim razie proszę poczekać. W takim razie trzeba będzie
poczekać.
- Niech pan weßmie pod uwagę - rzekł Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec
- że mogNo mnie ścigać.
- Nie szkodzi, ja szybko - odpowiedział żołnierz i przytrzymujNoc
automat na piersi załomotał buciorami do wartowni.
Wiktor wysiadł z kabiny i stojNoc na stopniu obejrzał się za siebie.
Przez deszcz nie było nic widać. Wobec tego wrócił za kierownicę i zapalił
papierosa. Wszystko wyglNodało bardzo zabawnie. Przed nim, za drutami i za
bramNo także wirował deszcz, można było domyśleć się, że stojNo tam jakieś
ciemne budowle - ni to domy, ni to wieże, ale wypatrzyć cokolwiek
konkretnego było nie sposób. Czyżby mieli mnie nie zaprosić do środka? -
pomyślał Wiktor. To będzie świństwo, jeśli mnie nie zaproszNo. Można
wprawdzie spróbować odwołać się do Golema, on na pewno gdzieś tu jest... Tak
właśnie zrobię, pomyślał. Czyżbym nadaremnie okazał się bohaterem?...
Żołnierz znowu wyszedł z wartowni, a za nim wybiegł stary znajomy,
pryszczaty chłopiec nihilista w samych kNopielówkach, bardzo teraz wesoły i
bez żadnych śladów wszechświatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył
na stopień ciężarówki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał się i roześmiał.
- Dzień dobry, panie Baniew! To pan? Jak fajnie... Przywiózł pan
ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy...
- No jak, wszystko w porzNodku? - zapytał zbliżywszy się żołnierz.
- Tak, to nasz samochód.
- Wobec tego wjeżdżaj - powiedział żołnierz. - A pan niestety będzie
musiał wyjść i zaczekać.
- Chciałbym zobaczyć się z doktorem Golemem - oznajmił Wiktor.
- Można go wywołać tutaj - zaproponował żołnierz.
- Hm - mruknNoł Wiktor i znaczNoco popatrzył na chłopca. Chłopiec
rozłożył ręce ze skruchNo.
- Nie ma pan przepustki - wyjaśnił. - A oni bez przepustki nikogo nie
wpuszczajNo. My byśmy z radościNo....
Nie pozostało nic innego, jak wyleßć na deszcz. Wiktor zeskoczył na
drogę, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła się brama, ciężarówka szarpnęła
i podrygujNoc wpełzła za ogrodzenie. I brama zamknęła się. Czas jakiś
jeszcze Wiktor słyszał wycie silnika i skowyt hamulców, a potem nie było
słychać już nic oprócz plusku i szmeru. A więc tak, pomyślał Wiktor. A ja?
Poczuł rozczarowanie. Dopiero teraz zrozumiał, że zdecydował się na
bohaterstwo nie całkiem bezinteresownie, że miał nadzieję dużo zobaczyć i
dużo zrozumieć... przeniknNoć, jeśli można tak powiedzieć, do epicentrum. No
i diabli z wami, pomyślał. Popatrzył na drogę. Do skrzyżowania sześć
kilometrów, od skrzyżowania do miasta kilometrów dwadzieścia. Można
oczywiście od skrzyżowania do sanatorium - dwa kilometry. Niewdzięczne
świnie... Na deszczu... W tym momencie zauważył, że deszcz osłabł. Dzięki
Bogu choć za to, pomyślał.
- Więc mam wywołać pana Golema? - zapytał żołnierz.
- Golema? - Wiktor się ożywił. Właściwie dobrze by było przegonić tego
starego grzyba pod deszczem tam i z powrotem, a poza tym Golem ma samochód.
I flaszkę. - A tak, poproszę.
- To jest do zrobienia - powiedział żołnierzyk. - Wywołamy go. Tylko,
że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajęty.
- To nic - odrzekł Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi.
- Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie przyjdzie. Ale dla mnie to
żaden kłopot. Znaczy, Banie w... - i żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny
żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem.
Wiktor zapalił papierosa i wtedy rozległ się trzask motocykla. Zza
mgielnej zasłony z obłNokanNo szybkościNo wynurzył się "Harley" z
przyczepNo, podjechał pod samNo bramę i zahamował. Na siodełku siedział ten
sam policjant z niezadowolonNo twarzNo, drugi, zakutany w brezent po same
oczy siedział w przyczepie. Zaraz się zacznie, pomyślał Wiktor naciNogajNoc
głębiej kaptur. Ale nic mu to nie pomogło. Policjant z niezadowolonNo
twarzNo zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknNoł:
- Gdzie ciężarówka?
- Jaka ciężarówka? - ze zdumieniem zapytał Wiktor, żeby zyskać na
czasie.
- Niech pan nie udaje! - wrzasnNoł policjant. - Widziałem pana! SNod
się panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!
- Proszę na mnie nie wrzeszczeć! - zaprotestował Wiktor z godnościNo. -
Co to za chamstwo? Złożę na pana skargę.
Drugi policjant wyplNotujNoc się po drodze z brezentowych pokrowców
podszedł i zapytał:
- Ten?
- Jasne, że ten! - stwierdził policjant z niezadowolonNo twarzNo
wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki.
- No - no! - powiedział Wiktor cofajNoc się o krok. - Co to za
samowola? Jak pan śmie?!
- Niech pan nie pogarsza swojej sytuacji stawianiem oporu - poradził
drugi policjant.
- A ja nie poczuwam się do żadnej winy - bezczelnie oświadczył Wiktor i
wsadził ręce do kieszeni. - Chyba mnie z kimś pomyliliście panowie.
- Uprowadził pan ciężarówkę - powiedział drugi policjant.
- JakNo ciężarówkę? - krzyknNoł Wiktor. - JakNo znowu ciężarówkę?
Przyszedłem tu w gości do pana Golema, naczelnego lekarza. Zapytajcie
wartowników. Co ma z tym wspólnego jakaś ciężarówka?
- A może to nie ten? - zwNotpił drugi policjant.
- Jak to nie ten? - zaprotestował policjant z niezadowolonNo minNo.
TrzymajNoc w pogotowiu kajdanki ruszył na Wiktora. - No, dawać ręce! -
polecił rzeczowym tonem.
W tym momencie trzasnęły drzwi wartowni i wysoki, przeraßliwy głos
zawołał:
- Rozejść się!
Wiktor i policjant wzdrygnęli się. Na progu wartowni stał piegowaty
żołnierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat.
- Odejść od bramy! - krzyknNoł.
- Ej, ty, spokojniej! - powiedział policjant z niezadowolonNo twarzNo.
- Policja!
- Gromadzenie się przed bramNo strefy specjalnej w ilości większej od
jednego postronnego jest zabronione! Po trzykrotnym ostrzeżeniu będę
strzelać! CofnNoć się od bramy!
- Lepiej odejdßcie panowie - z zatroskaniem poradził Wiktor, lekko
popychajNoc obu policjantów. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzył na
niego strapiony, odsunNoł jego rękę i zrobił krok w kierunku żołnierza.
- Czyś ty chłopcze oszalał? - zapytał. - Ten typ uprowadził ciężarówkę.
- Żadnych ciężarówek! - przeciNogle i przeraßliwie wrzasnNoł
sympatyczny i serdeczny żołnierzyk. - Ostatnie ostrzeżenie! Dwaj majNo
odejść na sto metrów od bramy!
- Słuchaj, Roch - powiedział drugi policjant. - Chodß, odejdziemy,
niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.
Policjant z niezadowolonNo twarzNo, purpurowy z wściekłości nawet
ponownie otworzył usta, ale wtedy w drzwiach pojawił się gruby sierżant z
ogryzionNo kanapkNo w jednym ręku i ze szklankNo w drugiej.
- Szeregowy Dżura - zapytał przeżuwajNoc. - Dlaczego nie otwieracie
ognia?
Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło się zezwierzęcenie. Policjanci
rzucili się do motocykla, osiodłali go, zawrócili obok Wiktora, który
stanNoł w pozie regulujNocego ruch i odjechali. Purpurowy policjant coś do
niego krzyknNoł, czego nie sposób było usłyszeć w trzeszczeniu silnika.
Odjechali o pięćdziesiNot kroków i zatrzymali się.
- Blisko - powiedział sierżant z - dezaprobatNo. - Na co ty czekasz?
Przecież za blisko.
- Dalej! - przeraßliwym głosem krzyknNoł żołnierzyk wymachujNoc
automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.
- Nauczyli się postronni gromadzić pod bramNo - zawiadomił sierżant
żołnierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pełnij dalej służbę. - Wrócił na
wartownię, a piegowaty żołnierzyk, uspokajajNoc się z wolna, kilkakrotnie
przespacerował się tam i z powrotem przed bramNo.
Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie.
- Przepraszam bardzo, ale co słychać z doktorem Golemem.
- Nie ma go - odburknNoł żołnierz.
- Jaka szkoda - powiedział Wiktor. - W takim razie chyba sobie pójdę...
- popatrzył na mgłę i deszcz, w której skryli się policjanci.
- Jak to - pójdzie sobie pan? - zaniepokoił się żołnierz.
- A co - nie można? - również niespokojnie zapytał Wiktor.
- Dlaczego nie można? - odpowiedział żołnierz. - A co z ciężarówkNo?
Pan odejdzie, a ciężarówka? Ciężarówki należy odprowadzać od bramy.
- A co ja mam do tego? - zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.
- Jak to - co? Pan jNo przyprowadził, pan jNo... tego... Zawsze się tak
robi, jakże inaczej?
Do diabła, pomyślał Wiktor, co ja z nim zrobię. Z odległości stu metrów
dobiegał trzask silnika motocykla pracujNocego na jałowym biegu.
- Pan jNo naprawdę porwał? - zapytał żołnierzyk z ciekawościNo.
- A tak! Policja zatrzymała kierowcę, a ja jak głupi postanowiłem wam
pomóc...
- Ta - aak... - współczujNoco powiedział żołnierz. - Naprawdę nie wiem,
co panu poradzić.
- A jeśli, powiedzmy, teraz sobie pójdę? - chytrze zapytał Wiktor. -
Nie będzie pan strzelać?
- Nie wiem - uczciwie przyznał żołnierz. - Tak jakby nie było rozkazu.
Zapytać? ,
- Zapytać - przytaknNoł Wiktor zastanawiajNoc się, czy zdNoży uciec
poza granicę widoczności czy nie. W tej samej chwili za bramNo odezwał się
klakson. Brama otwarła się i ze strefy powoli wytoczyła się pechowa
ciężarówka. Zatrzymała się obok Wiktora, drzwi się uchyliły i Wiktor
zobaczył, że za kierownicNo siedzi już nie chłopiec, jak oczekiwał, lecz
łysy, przygarbiony mokrzak i patrzy na niego. Wiktor nie ruszył się z
miejsca, wtedy mokrzak zdjNoł z kierownicy rękę w czarnej rękawiczce i
zapraszajNoco poklepał siedzenie obok siebie. Raczyli się zniżyć, gorzko
pomyślał Wiktor. Żołnierzyk radośnie oznajmił:
- No więc wszystko dobrze się skończyło, niech pan jedzie z Bogiem.
Wiktorowi przeleciała przez głowę myśl, że jeśli już mokrzak sam
zamierza odstawić samochód do miasta, czy gdzieś tam jeszcze, słowem, jeśli
zamierza wdać się w konflikt z policjNo, to dobrze byłoby się natychmiast
pożegnać i prosto przez pole dać nogę do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w
zasadzce "Harleya".
- Tam na drodze czeka policja - powiedział do mokrzaka.
- Nie szkodzi, niech pan siada - odparł mokrzak.
- Rzecz polega na tym, że ja ukradłem tę ciężarówkę, chociaż była
zatrzymana.
- Wiem - cierpliwie wyjaśnił mokrzak. - Niech pan siada.
Okazja była stracona. Wiktor uprzejmie i serdecznie pożegnał się z
żołnierzem, wdrapał się na siedzenie i zatrzasnNoł drzwi. Ciężarówka ruszyła
i po minucie zobaczyli "Harleya". "Harley" stał w poprzek szosy, obaj
policjanci stali obok i gestami nakazywali zjechać na pobocze. Mokrzak
zahamował, zgasił silnik, i wysuwajNoc się z szoferki powiedział:
- Proszę zabrać motocykl, panowie zagrodziliście drogę.
- Zjechać na pobocze! - rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. - I
okazać dokumenty.
- Jadę na komendę policji - powiedział mokrzak. - Być może tam sobie
porozmawiamy? Policjant nieco się stropił i wymruczał coś w rodzaju "znamy
was". Mokrzak spokojnie czekał.
- Dobrze - powiedział wreszcie policjant. - Tylko ja poprowadzę
samochód, a tamten niech się przesiNodzie do motocykla.
- Proszę bardzo - zgodził się mokrzak. - Ale jeśli można, motocyklem
pojadę ja.
- Jeszcze lepiej - mruknNoł policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal
się rozjaśnił. - Niech pan wysiada.
Zamienili się miejscami. Policjant złowieszczo zezujNoc na Wiktora
zaczai się kręcić i wiercić na siedzeniu poprawiajNoc płaszcz, a Wiktor
zezujNoc na policjanta patrzył jak mokrzak, podobny z tyłu do wielkiej ,
chudej małpy, garbiNoc się jeszcze bardziej i człapiNoc idzie w stronę
motocykla i usadawia się w przyczepie. Deszcz znowu lunNoł jak z cebra i
policjant włNoczył wycieraczki. Kawalkada ruszyła.
Chciałbym wiedzieć, czym to wszystko się skończy, z niejakNo niewygodNo
psychicznNo pomyślał Wiktor. NiewyraßnNo nadzieję budził zamiar mokrzaka
pojawienia się na policji. Jakieś rozwydrzone sNo te dzisiejsze mokrzaki...
Ale grzywnę w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknę. Nie ma takiej
policji, która nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli tylko ma okazję... A
tam, olewam ich, tak czy inaczej będę musiał zwijać żagle. Wszystko będzie
dobrze. W ostateczności chociażby jest mi lżej na duszy... WyciNognNoł
paczkę papierosów i poczęstował policjanta. Policjant chrzNoknNoł z
oburzeniem, ale papierosa wziNoł. Zapalniczka mu się popsuła, więc musiał
chrzNoknNoć po raz wtóry, kiedy Wiktor podał mu ogień. Właściwie można go
było zrozumieć, tego niemłodego, gdzieś tak czterdziestopięcioletniego
człowieka, który ciNogle jeszcze był młodszym policjantem, prawdopodobnie
byłego kolaboranta, sadzał nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w
dupę, zresztNo, skNod taki może się znać na cudzych dupach - która właściwa,
a któjra nie... Policjant palił papierosa i minę miał już mniej
niezadowolonNo. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkę, pomyślał Wiktor. Dałbym
mu golnNoć, opowiedziałbym kilka irlandzkich kawałów, naurNogałbym władzy,
co to wyłNocznie swoich protegowanych awansuje, studentom bym naubliżał i
kto wie, może facet by się rozchmurzył.
- Ależ leje, coś niebywałego - powiedział Wiktor. Policjant chrzNoknNoł
w miarę neutralnie, bez złości.
- Przecież jaki tu kiedyś był klimat - ciNognNoł Wiktor - i w tym
momencie go olśniło. - A zauważył pan? U nich tam w leprozorium deszcz nie
pada, a kiedy tylko podjeżdża się do miasta, od razu ulewa.
- Szkoda słów - powiedział policjant. - Oni się tam w leprozorium
nießle urzNodzili.
Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o pogodzie - jaka kiedyś była i
jaka się, do wszystkich diabłów, zrobiła. Odkopali wspólnych znajomych w
mieście. Pogadali o życiu w stolicy, o mini - spódniczkach, o trNodzie
homoseksualizmu, o importowanej brandy i o narkotykach z przemytu.
Naturalnie zgodzili się, że nie ma teraz prawdziwego porzNodku - nie to co
przed wojnNo i zaraz po wojnie. Że policjant ma pieskie życie, chociaż
piszNo w gazetach: szlachetni i surowi stróże porzNodku, niezastNopione koło
napędowe państwowego mechanizmu. A tymczasem znowu podwyższyli wiek
emerytalny, za to obniżyli emerytury, za zranienie przy pełnieniu
obowiNozków służbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz broń - komu w
takich warunkach chce się wyłazić ze skóry... Słowem powstała taka sytuacja,
że gdyby jeszcze parę dobrych łyków to policjant powiedziałby "Dobra
chłopie, Bóg z tobNo, ja ciebie nie widziałem i ty mnie nie widziałeś".
Jednakże paru łyków nie było, a chwila dla wręczenia stosownego banknotu nie
dojrzała, tak że kiedy ciężarówka podjechała pod komendę, policjant znowu
sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iść za sobNo i to szybko.
Mokrzak odmówił udzielenia wyjaśnień dyżurnemu oficerowi i zażNodał,
aby niezwłocznie zaprowadzono ich do komendanta. Dyżurny odpowiedział, że
proszę bardzo, naczelnik z pewnościNo osobiście pana przyjmie, co zaś
dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, więc do
naczelnika iść nie ma po co, natomiast należy go przesłuchać i sporzNodzić
odpowiedni protokół. Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych
rzeczy, pan Baniew nie będzie musiał odpowiadać na żadne pytania, i żadnych
protokółów pan Baniew nie będzie podpisywał, ponieważ istniejNo w tej
sprawie okoliczności dotyczNoce wyłNocznie pana policmajstra. Dyżurny,
któremu było dokładnie wszystko jedno, wzruszył ramionami i poszedł
zameldować. W czasie, kiedy meldował, zjawił się kierowca w roboczym
kombinezonie, który o niczym nie wiedział i był na niezłej bani, więc z
miejsca zaczNoł krzyczeć o sprawiedliwości, niewinności i innych okropnych
rzeczach. Mokrzak ostrożnie zabrał mu fakturę, którNo szofer wymachiwał,
przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalności. Szofer
tak się zdumiał, że aż zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do
policmajstra.
Policmajster przyjNoł ich surowo. Na mokrzaka patrzył z
niezadowoleniem, a na Wiktora starał się nie patrzeć w ogóle.
- Czego panowie sobie życzNo? - zapytał.
- Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformował się mokrzak.
- Proszę - z przymusem powiedział policmajster po krótkiej pauzie.
Wszyscy usiedli.
- Panie policmajstrze - oznajmił mokrzak. - Jestem upoważniony do
złożenia na pańskie ręce stanowczego protestu z powodu powtórnego,
sprzecznego z prawem zatrzymania ładunków adresowanych do leprozorium.
- Tak, słyszałem o tym - stwierdził policmajster. - Kierowca był
pijany, i byliśmy zmuszeni zatrzymać go. Przypuszczam, że w najbliższych
dniach Wszystko się wyjaśni.
- Policja zatrzymała nie kierowcę, tylko ładunek - oświadczył mokrzak.
- Jednakże nie jest to takie istotne. Dzięki uprzejmości pana Baniewa
ładunek został dostarczony z niewielkim zaledwie opóßnienie i powinien pan
być zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi, ponieważ istotnie opóßnienie
ładunku z pańskiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby stać się przyczynNo
poważnych nieprzyjemności dla pana osobiście.
- To zabawne - powiedział policmajster. - Nie rozumiem i nie życzę
sobie rozumieć, o czym pan mówi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam
słuchać pogróżek. Co zaś dotyczy pana Baniewa, to na tę okoliczność
istniejNo określone artykuły kodeksu karnego, w których takie przypadki sNo
przewidziane. - Wyraßnie unikał patrzenia na Wiktora.
- Widzę, że pan naprawdę nie rozumie swojej sytuacji - oznajmił
mokrzak. - Ale jestem upoważniony do zawiadomienia pana, że w przypadku
kolejnego zatrzymania naszych ładunków będzie pan miał do czynienia z
generałem Pferdem.
Zapadło milczenie. Wiktor nie wiedział, kto to taki generał Pferd,
natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane.
- Wydaje mi się, że to jest großba - stwierdził niepewnie.
- Owszem - zgodził się mokrzak - i do tego großba więcej niż realna.
Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak również.
- Przyjmuję do wiadomości wszystko, co dzisiaj usłyszałem - oznajmił
policmajster. - Pański ton pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże
obiecuję osobom, które pana upoważniły, że zajmę się sprawNo i jeżeli
znajdNo się winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to również
pana Baniewa.
- Panie Baniew - rzekł mokrzak. - Jeśli policja będzie panu robiła
wstręty z powodu tego incydentu, proszę niezwłocznie zawiadomić doktora
Golema. Do widzenia - powiedział do policmajstra.
- Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten.
O ósmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udać się
do swojego stolika, przy którym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał
go Teddy.
- Czołem Teddy - powiedział Wiktor opierajNoc się o ladę. - Co słychać
- i w tym momencie przypomniał sobie. - A! Rachunek... Czy ja wczoraj
bardzo?
- Rachunek to głupstwo - wymruczał Teddy. - Nic poważnego, rozbiłeś
lustro i wyrwałeś umywalkę. Ale czy pamiętasz policmajstra?
- A co takiego? - zdziwił się Wiktor.
- No tak, wiedziałem, że nie zapamiętasz. Oczy miałeś, bracie, niczym
gotowany prosiak, nic nie kombinowałeś. A więc ty - wycelował w pierś
Wiktora palec wskazujNocy - zamknNołeś biedaka w kiblu, podparłeś drzwi
miotłNo i nie wypuszczałeś. A myśmy nie wiedzieli, kto tam siedzi, on
dopiero co przyszedł, sNodziliśmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my ślimy,
niech sobie posiedzi.... A potem go stamtNod wyciNognNołeś, zaczNołeś
krzyczeć, ach, biedak, jak on się uświnił! - i wsadziłeś mu łeb do umywalki.
Umywalka urwała się, a my ledwie cię odciNognęliśmy.
- Serio? - zapytał Wiktor. - No, no. To już wiem, dlaczego on dzisiaj
patrzy na mnie wilkiem. Teddy współczujNoco pokiwał głowNo.
- O, do diabła - powiedział Wiktor. - Głupia historia. Chyba muszę go
przeprosić... Ale jak mi się udało? Taki silny chłop...
- Boję się, żeby cię nie wrobili - rzekł Teddy. - Dziś rano łaził tu
jeden tajniak, spisywał zeznania... sześćdziesiNoty trzeci artykuł masz jak
w banku - naruszenie godności osobistej w obciNożajNocych okolicznościach. A
może być jeszcze gorzej. Akt terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja
bym na twoim miejscu... - Teddy pokręcił głowNo.
- Co? - zapytał Wiktor.
- Podobno przychodził do ciebie burmistrz - oznajmił Teddy.
- Tak.
- No i co?
- Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom.
- Aha! - powiedział Teddy i ożywił się. - No, to w takim razie
rzeczywiście głupstwo. Napisz mu ten artykuł i wszystko będzie w porzNodku.
Jeśli burmistrz będzie zadowolony, policmajster nie odważy się słowa
pisnNoć, choćbyś go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj...
- Teddy pokazał ogromnNo kościstNo pięść. - Więc wszystko w porzNodku. Z tej
okazji naleję ci na rachunek zakładu. Czystej?
- Może być czysta - odparł Wiktor z zadumNo.
Wizyta burmistrza objawiła mu się teraz w nowym świetle. Więc oni ze
mnNo w ten sposób, pomyślał Wiktor. Ta - ak... Albo się wynoś, albo rób co
ci każNo, albo cię wykończymy. Nawiasem mówiNoc, wynieść się też nie będzie
łatwo. Akt terrorystyczny - będNo szukać i znajdNo. Jesteś, bracie,
alkoholikiem, aż przykro patrzeć. I żeby chociaż byle kogo, ale
policmajstra. MówiNoc szczerze, wymyślone i zrealizowane całkiem nießle. Nie
pamiętał nic oprócz zalanych wodNo kafelków na podłodze, ale bardzo dobrze
wyobrażał sobie tę scenę. Tak, kochany mój Wiktorze Baniew, mój ty gotowany
prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy -
pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszedł twój czas i pora, że tak
powiem, się sprzedać... Roc-Tusow, człowiek doświadczony, ma swoje zdanie na
ten temat: sprzedawać należy się łatwo i drogo - im uczciwsze jest twoje
pióro, tym drożej za nie zapłacNo dzierżNocy władzę, więc nawet sprzedajNoc
się przynosisz straty przeciwnikowi i należy starać się, aby straty te były
maksymalne... Wychylił kieliszek czystej, nie czujNoc najmniejszej
satysfakcji.
- Dobra, Teddy - powiedział. - Dziękuję. Daj rachunek. Dużo tam tego?
- Twoja kieszeń wytrzyma - uśmiechnNoł się Teddy. WyjNoł z kasy kartkę.
- Należy się od ciebie: za lustro w toalecie - siedemdziesiNot siedem, za
umywalkę, porcelanowNo, dużNo - sześćdziesiNot cztery, razem, jak sam
rozumiesz, sto czterdzieści jeden. A lampę zapisaliśmy na tamtNo awanturę.
Jednego tylko nie rozumiem - ciNognNoł, patrzNoc, jak Wiktor odlicza
pieniNodze - czym to lustro rozbiłeś? Wielka tafla gruba na dwa palce.
GłowNo w nie tłukłeś, czy co?
- CzyjNo? - ponuro zapytał Wiktor.
- Dobra, nie przejmuj się - rzekł Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz
artykuł, zrehabilitujesz się, jeszcze honorarium podłapiesz i wyjdziesz na
swoje. Jeszcze jednNo?
- Nie trzeba, póßniej... Przyjdę, jak zjem kolację - odparł Wiktor i
poszedł na swoje miejsce.
W restauracji wszystko było jak zwykle - półmrok, zapachy, dßwięk
naczyń w kuchni; młody mężczyzna z teczkNo i swoim nieodłNocznym towarzyszem
nad butelkNo wody mineralnej; zgarbiony doktor R. Kwadryga; wyprostowany,
elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy się w fotelu Golem z gNobczastym
nosem rozpitego proroka. Kelner.
- Minogi - rzucił Wiktor. - Butelkę piwa. I jakieś mięso.
- No i doigrał się pan - powiedział Pawor z wyrzutem. - Mówiłem, żeby
pan przestał pić. .
- Kiedy mi pan to mówił? Bo jakoś nie pamiętam.
- A czego się doigrałeś? - zainteresował się doktor R. Kwadryga. -
Nareszcie zamordowałeś kogoś?
- A ty nic nie pamiętasz? - zapytał Wiktor.
- Pytasz o wczoraj?
- Tak, o wczoraj... Spiłem się jak pszczoła - wyjaśnił Wiktor Golemowi
- zapędziłem pana policmajstra do klozetu...
- A - a - a! - stwierdził R. Kwadryga. - To wszystko kłamstwo. Tak
właśnie powiedziałem śledczemu. Dziś rano przyszedł do mnie śledczy.
Rozumiecie panowie, straszliwa zgaga, głowa pęka, siedzę, wyglNodam przez
okno i wtedy pojawia się ten wał i zaczyna wrabiać człowieka, fastrygować
przestępstwo...
- Jak pan powiedział? - zapytał Golem. - Fastrygować?
- No tak, fastrygować - oznajmił R. Kwadryga przekłuwajNoc wyobrażonNo
igłNo wyobrażony materiał. - Tylko nie spodnie, a przestępstwo...
Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczór przesiedziałem w
restauracji, było cicho, przyzwoicie jak zawsze, żadnych skandali, jednym
słowem okropna nuda... Będzie dobrze - pocieszał Wiktora. - Nie przejmuj
się... A dlaczego to zrobiłeś? Nie lubisz go?
- Może nie mówmy już o tym - zaproponował Wiktor.
- To o czym mamy mówić? - zapytał urażony R. Kwadryga. - Ci dwaj bez
przerwy się spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz na
sto lat wydarzyło się coś ciekawego - to od razu - nie mówmy.
Wiktor odgryzł połowę minogi, zjadł jNo, odpił łyk piwa i zapytał:
- Kto to jest generał Pferd?
- Koń - odpowiedział R. Kwadryga. - Koń. Der Pferd. Albo das.
- A jednak - rzekł Wiktor - czy któryś z panów zna takiego generała?
- Kiedy służyłem w wojsku - powiedział doktor R. Kwadryga - naszNo
dywizjNo dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann.
- No i co z tego? - zapytał Wiktor.
- Arsch po niemiecku dupa - oznajmił milczNocy do tej chwili Golem. -
Doktor żartuje.
- A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? - zapytał Pawor.
- W gabinecie policmajstra - odparł Wiktor.
- No i co dalej?
- Nic. Więc nikt nie wie? I bardzo dobrze. Ja tylko tak sobie
zapytałem.
- A feldfebel nazywał się Buttock - oznajmił R. Kwadryga. - Feldfebel
Buttock.
- Angielski też pan zna? - zapytał Golem.
- Lepiej napijmy się - zaproponował Wiktor. - Kelner, butelkę koniaku!
- Po co butelkę? - zapytał Pawor.
- Żeby starczyło dla wszystkich.
- Znowu wywoła pan jakiś skandal.
- Niech pan przestanie, Pawor - powiedział Wiktor. - Abstynent się
znalazł.
- Nie jestem abstynentem - zaprotestował Pawor. - Lubię wypić i nigdy
nie przepuszczam okazji, żeby wypić, jak zresztNo przystało na prawdziwego
mężczyznę. Ale nie rozumiem, po co się upijać. A już zupełnie nie rozumiem,
po co upijać się co wieczór.
- On tu znowu jest - oznajmił z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko
zdNożył?
- Nie będziemy się upijać - odparł Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak.
- Po prostu wypijemy. Jak to robi w tej chwili połowa narodu. Druga połowa
upija się, no i Bóg z niNo, a my po prostu sobie wypijemy.
- I na tym właśnie wszystko polega - stwierdził Pawor. - Kiedy kraj
tonie w wódzie, i to nie tylko kraj, ale cały świat, każdy przyzwoity
człowiek powinien zachować zdrowy rozsNodek.
- Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapytał Golem.
- W każdym razie za kulturalnych.
- Moim zdaniem - rzekł Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie więcej
powodów, żeby się upijać niż niekulturalni.
- Możliwe - zgodził się Pawor. - Jednakże człowiek kulturalny jest
obowiNozany trzymać się w ryzach. Kultura zobowiNozuje... My tu na przykład
siedzimy każdego wieczora, rozmawiamy, pijemy, gramy w kości. A czy ktoś z
nas przez cały ten czas powiedział coś jeżeli nawet nie mNodrego, to
chociażby na serio? Śmiechy, żarciki - ... wyłNocznie żarty i śmiechy.
- A po co - serio? - zapytał Golem.
- A po to, że wszystko leci w przepaść, a my się śmiejemy i żartujemy.
Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.
- No dobrze, Pawor - stwierdził ugodowo Wiktor. - Niech pan powie coś
serio. Może nie być mNodre, ale chociażby na serio.
- Nie życzę sobie niczego na serio - zakomunikował R. Kwadryga. -
Pijawki. Sępy. Tfu!
- Cicho - powiedział mu Wiktor. - Śpij jak ci dobrze... Słusznie,
Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymś poważnym. Pawor, niech pan zaczyna
i opowie nam o przepaści.
- Znowu pan żartuje? - zapytał Pawor z goryczNo.
- Nie - odparł Wiktor. - Słowo honoru, nie żartuję. Być może jestem
ironiczny. Ale to dlatego, że przez całe swoje życie słucham gadania o
przepaściach. Wszyscy powtarzajNo, że ludzkość stoi nad przepaściNo, ale
udowodnić tego nikt nie potrafi. A kiedy przychodzi do konkretów, okazuje
się, że ten cały filozoficzny pesymizm jest wynikiem kłopotów rodzinnych,
lub braku środków finansowych...
- Nie - powiedział Pawor. - Nie... Ludzkość stoi nad przepaściNo,
ponieważ ludzkość zbankrutowała.
- Brak środków finansowych - wymamrotał Golem.
Pawor zignorował go. Pochylił głowę i mówił patrzNoc spode łba
zwracajNoc się wyłNocznie do Wiktora.
- Ludzkość zbankrutowała biologicznie - wskaßnik urodzeń jest coraz
niższy, wzrasta częstotliwość raka, niedorozwój, nerwice, ludzie stajNo się
narkomanami. PołykajNo setki hektolitrów alkoholu, nikotyny, po prostu
narkotyków, poczNowszy od haszyszu i kokainy, a skończywszy na LSD. Po
prostu degenerujemy się. NaturalnNo przyrodę zniszczyliśmy, a sztuczna
zniszczy nas. Dalej. Zbankrutowaliśmy ideologicznie - roztrzNosaliśmy
wszystkie systemy filozoficzne, i wszystkie zdyskredytowaliśmy,
wypróbowaliśmy wszystkie możliwe rodzaje moralności i etyki, ale
pozostaliśmy tak samo amoralnymi bydlakami jak troglodyci. Ale
najstraszniejsze jest to, że cała ta szara ludzka masa w naszych czasach
jest równie łajdacka, jak zawsze była. Nieustannie pragnie i domaga się
bogów, wodzów i porzNodku, i za każdym razem, kiedy otrzymuje bogów, wodzów
i porzNodek, jest niezadowolona, ponieważ tak naprawdę niczego jej nie
trzeba ani bogów, ani porzNodku, tylko chaosu, anarchii, chleba i igrzysk.
Teraz spętana jest żelaznNo koniecznościNo otrzymywania co tydzień koperty z
wypłatNo, ale ta konieczność jest jej wstrętna, więc ucieka od niej każdego
wieczora w alkohol i narkotyki. ZresztNo diabli z niNo, z tNo kupNo
gnijNocego gówna, które cuchnie już dziewięć tysięcy lat i do niczego innego
się nie nadaje - może tylko śmierdzieć i cuchnNoć. Straszne jest co innego -
rozkład ogarnia i nas, ludzi z dużej litery, prawdziwe osobowości. Widzimy
ten rozkład i wydaje się nam, że nas on nie dotyczy, ale przecież i nas
zatruwa beznadziejnościNo, osłabia naszNo wolę, powoli wchłania... A do tego
nowe przekleństwo - demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite, wszyscy
ludzie sNo braćmi, wszyscy ulepieni z tej samej gliny... Nieustannie
utożsamiamy się z motłochem, i mamy do siebie pretensję, jeśli przypadkiem
odkrywamy, że jesteśmy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele
w życiu. Pora to zrozumieć i wyciNognNoć wnioski - pora się ratować.
- Pora się napić - oznajmił Wiktor. Już żałował, że zgodził się na
poważnNo rozmowę z inspektorem sanitarnym. Na Pawora nieprzyjemnie było
patrzeć. Za bardzo się gorNoczkował, zaczNoł nawet zezować. Wypadł z roli, a
jak wszyscy apologeci przepaści mówił straszliwe banały. Aż prosiło się,
żeby mu powiedzieć - niech się pan przestanie kompromitować, Pawor, lepiej
niech pan się ustawi profilem i ironicznie uśmiechnie.
- To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapytał Pawor.
- Mogę jeszcze dać panu radę. Więcej ironii, Pawor. Niech się pan tak
nie gorNoczkuje. I tak nic pan nie może zrobić. A nawet gdyby pan mógł, to
nie wiedziałby pan co mianowicie.
Power uśmiechnNoł się ironicznie.
- A właśnie, że akurat wiem - powiedział.
- No?
- Jest tylko jeden sposób, żeby powstrzymać rozkład.
- Wiemy, wiemy - lekkomyślnie powiedział Wiktor - włożyć wszystkim
idiotom złote koszule i kazać im maszerować. Cała Europa pod stopami. To już
było.
- Nie - powiedział Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjście jest jedno -
zlikwidować masę.
- Jest pan dzisiaj w wyśmienitym nastroju - powiedział Wiktor.
- Zlikwidować dziewięćdziesiNot procent ludności - ciNognNoł Pawor. -
Być może nawet dziewięćdziesiNot pięć. Masy wypełniły swoje przeznaczenie -
zrodziły kwiat ludzkości, twórców cywilizacji. Teraz sNo martwe jak zgniła
bulwa kartofla, która dała życie roślinie. A kiedy trup zaczyna gnić, to
znaczy, że pora go pogrzebać.
- O Boże - powiedział Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego,
że nie dajNo panu przepustki do leprozorium? Albo może kłopoty rodzinne?
- Niech pan nie udaje głupiego - powiedział Pawor. - Dlaczego nie chce
pan zastanowić się nad sprawami, o których panu świetnie wiadomo? Z jakiego
powodu ulegajNo degeneracji najwspanialsze idee? Z powodu tępoty mas. Z
jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne obrzydliwości? Z powodu tępoty mas,
które wybierajNo rzNody godne siebie. Z jakiego powodu Złoty Wiek jest
równie odległy jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu mas. W
zasadzie Hitler miał słuszność, podświadomNo słuszność, czuł, że na świecie
jest wielu zbytecznych. Ale był z krwi i kości motłochu, więc wszystko
zepsuł. Głupie było likwidowanie według przynależności rasowej. A poza tym
nie miał w dyspozycji odpowiednich środków masowej zagłady.
- A według jakich cech pan zamierza przeprowadzić selekcję? - zapytał
Wiktor.
- Według nijakości - odparł Pawor. - Jeśli człowiek jest przeciętny,
nijaki, to znaczy że go należy zlikwidować.
- A kto będzie decydować, czy człowiek jest przeciętny, czy nie?
- Niech pan się nie martwi, to sNo szczegóły. Ja panu formułuję zasadę,
a kto, co i jak - to sNo szczegóły.
- A po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapytał Wiktor, którego Pawor
znudził.
- To znaczy?
- Na diabła panu ten proces? Rozmienia się pan na drobne, Pawor! Zawsze
tak kończycie, wy, nadludzie. Zamierzacie przebudować świat, nie zgadzacie
się na mniej niż trzy miliardy trupów, a tymczasem albo martwicie się o
stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie
marnym kanciarzom załatwiać ich ciemne sprawy.
- Może jednak trochę ostrożniej na zakrętach - powiedział Pawor. Widać
było, że jest straszliwie wściekły. - Przecież pan sam jest tylko pijakiem i
nierobem...
- Ale przynajmniej nie organizuję dętych procesów politycznych i nie
zamierzam przebudować świata.
- Tak - oznajmił Pawor. - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew.
Pan to przecież zaledwie bohema, czyli krótko mówiNoc, łajdak, tani
opozycjonista, wichrzyciel i gówno. Sam pan nie wie czego chce, i robi pan
tylko to, czego chcNo od pana. DogadzajNoc gustom łajdaków podobnych sobie,
wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystNo, co to rusza z posad świat, a
nie po prostu obrzydliwym wierszokletNo z tych, co to piszNo na ścianach
publicznych szaletów.
- To prawda - zgodził się Wiktor. - Szkoda tylko, że nie powiedział pan
tego wcześniej. Musiałem pana obrazić, żeby to usłyszeć. No i wynika z tego,
że jest pan nikczemnym typkiem, Pawor. Jednym z wielu. I jeśli będNo
likwidować, to pana też zlikwidujNo. Na podstawie przeciętności.
FilozofujNocy inspektor sanitarny? Do pieca z nim!
Ciekawe, jak my wyglNodamy z boku, pomyślał. Pawor jest odrażajNocy. Co
za uśmieszek! Co mu się dzisiaj stało? Kwadrygaśpi, co mu tam kłótnie, masy
i cała ta filozofia... A Golem rozwalił się w fotelu niczym w teatrze,
kieliszek w palcach, ręka za oparciem, czeka, kto mu przyłoży. Jakoś Pawor
trochę za długo milczy. Argumentów szuka, czy co?
- No dobrze - rzekł w końcu Pawor. - Porozmawialiśmy i wystarczy.
Uśmieszek znikł mu z twarzy, i oczy miał znowu jak sturmbahnfuhrer.
Rzucił banknot na stół, dopił koniak i odszedł bez pożegnania. Wiktor poczuł
przyjemne rozczarowanie.
- Jednak jak na pisarza fatalnie zna się pan na ludziach - oznajmił
Golem.
- To nie moja rzecz - lekko powiedział Wiktor. - Niech na ludziach
znajNo się psychologowie i departament bezpieczeństwa. Moja rzecz, to
wychwytywanie tendencji zaostrzonNo wrażliwościNo artysty... A w zwiNozku z
czym pan to powiedział? Znowu: "Wiktor, niech pan przestanie brzdNokać"?
- Uprzedzałem - niech pan nie zaczepia Pawora.
- Co u diabła? - zaprotestował Wiktor - po pierwsze, wcale go nie
zaczepiałem, tylko on mnie zaczepił. A po drugie to świnia. Czy pan wie, że
Pawor pomaga burmistrzowi, który chce pana przymknNoć?
- Domyślam się.
- I nie jest pan zaniepokojony?
- Nie. MajNo za krótkie ręce. To znaczy burmistrz ma za krótkie ręce. I
sNod.
- A Pawor?
- A Pawor ma ręce długie - powiedział Golem. - I dlatego niech pan
przestanie przy nim brzdNokać. Widzi pan przecież, że ja przy nim nie
brzdNokam.
- Ciekawe, przy kim pan brzdNoka? - mruknNoł Wiktor.
- Czasami brzdNokam przy panu. Mam do pana słabość. Proszę mi nalać
koniaku.
- Z przyjemnościNo - Wiktor nalał. - Może obudzimy Kwadrygę? Co on
sobie myśli, nawet nie bronił mnie przed Faworem.
- Nie, nie trzeba go budzić. Lepiej porozmawiajmy. Po co pan się w to
miesza? Kto pana prosił o porywanie ciężarówki?
- Tak mi się spodobało - oznajmił Wiktor - To świństwo, żeby aresztować
ksiNożki. A oprócz tego zdenerwował mnie burmistrz. To był zamach na mojNo
wolność. Zawsze, kiedy ktoś próbuje dokonać zamachu na mojNo wolność,
zmieniam się w chuligana... A nawiasem mówiNoc, Golem, czy generał Pferd
wstawi się za mnNo u burmistrza?
- Generał Pferd kicha na pana razem z burmistrzem - odparł Golem. - Ma
większe zmartwienia.
- No to proszę mu powiedzieć, żeby się za mnNo wstawił. Bo inaczej
napiszę pogromowy artykuł przeciwko waszemu leprozorium: o tym jak
wykorzystujecie krew chrześcijańskich niemowlNot w celu leczenia
okularniczej choroby. Myśli pan, że nie wiem, po co mokrzaki zwabiajNo
dzieci? Oni, po pierwsze, wysysajNo z nich krew, a po drugie, deprawujNo je.
Okryję was hańbNo przed całym światem. Krwiopijca i zboczeniec pod maskNo
lekarza. - Wiktor stuknNoł się z Goleniem i wypił. - Bez żartów, mówię
poważnie. Burmistrz zmusza mnie do napisania takiego artykułu. Pan,
oczywiście, również o tym wie.
- Nie - stwierdził Golem. - Ale to nieważne.
- Jak widzę, dla pana wszystko jest nieważne - powiedział Wiktor. -
Całe miasto jest przeciwko panu - nieważne. ChcNo pana oddać pod sNod -
nieważne. Inspektora sanitarnego Pawora irytuje pańskie zachowanie -
nieważne. A może generał Pferd to pseudonim pana Prezydenta? A propos, czy
ten wszechpotężny generał wie, że pan jest komunistNo?
- A dlaczego irytuje się pisarz Baniew? - spokojnie zapytał Golem. -
Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy się oglNoda.
- Teddy to nasz człowiek - wyjaśnił Wiktor. - On zresztNo też jest
zirytowany - myszy mu żyć nie dajNo. - Wiktor zmarszczył brwi i zapalił
papierosa. - Chwileczkę, o co mnie pan pytał?... A, tak. Jestem zirytowany
dlatego, że nie wpuścił mnie pan do leprozorium. A ja przecież zachowałem
się bardzo szlachetnie. Powiedzmy nawet, że głupio, ale każdy szlachetny
uczynek jest głupi. A jeszcze przed tym niosłem mokrzaka na plecach.
- I bił się pan w jego obronie - dodał Golem.
- O właśnie. Biłem się.
- Z faszystami - powiedział Golem.
- Właśnie z faszystami.
- A przepustkę pan ma? - zapytał Golem.
- Przepustkę... Pawora też nie wpuszczacie i on na moich oczach
przemienił się w demofoba.
- Tak, Faworowi tu się nie wiedzie - przytaknNoł Golem. - Właściwie
jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. WciNoż czekam,
kiedy wreszcie zacznie popełniać głupstwa. Zdaje się, że już zaczyna.
Doktor R. Kwadryga podniósł rozkudłanNo głowę i rzekł:
- Mocno. Wejdę tam, a potem się zobaczy. Dach wybiję - Jego głowa znowu
ze stukiem upadła na stół.
- Między nami, Golem - zapytał Wiktor zniżajNoc głos. - To prawda, że
jest pan komunistNo?
- O ile pamiętam, partia komunistyczna jest u nas zakazana - zauważył
Golem.
- O Boże - powiedział Wiktor. - A jaka partia u nas nie jest zakazana?
Przecież nie o partię pytam, tylko o pana...
- Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmił Golem.
- ZresztNo, jak pan sobie chce - stwierdził Wiktor. - Mnie tam wszystko
jedno. Ale burmistrz... ZresztNo, burmistrza ma pan gdzieś. Ale jeżeli to
dojdzie do generała Pferda...
- Ale my mu przecież nie powiemy - konfidencjonalnie szepnNoł Golem. -
Po co generałowi zawracać głowę drobiazgami? Generał wie, że jest
leprozorium, a w leprozorium jakiś Golem, jakieś mokrzaki - no i wystarczy.
- Dziwny generał - rzekł z zadumNo Wiktor. - Generał od leprozorium. A
nawiasem mówiNoc, z powodu mokrzaków już niedługo czekajNo go spore
nieprzyjemności, Czuję to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym mieście
mokrzaki stały się po prostu pępkiem świata.
- Gdyby tylko w mieście - powiedział Golem.
- A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje się, nie
sNo zaraßliwi.
- Niech pan nie będzie taki chytry. Wiktor. Świetnie pan wie, że to nie
sNo zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zaraßliwi nie sNo tak zwyczajnie.
- To znaczy?
- To znaczy, że na przykład Teddy nie może się od nich zarazić. I
burmistrz nie może, nie mówiNoc już o policmajstrze. A ktoś inny - może.
- Na przykład pan.
- Ja też nie mogę. Już.
- A ja?
- Nie wiem. ZresztNo, to tylko moja hipoteza. Niech pan nie zwraca
uwagi.
- Nie zwracam - smutnie powiedział Wiktor. - A co jeszcze jest w nich
niezwykłego?
- Co jest w nich niezwykłego - powtórzył Golem. - Sam pan mógł
zauważyć, że wszyscy ludzie dzielNo się na trzy wielkie grupy. Dokładniej,
na dwie duże i jednNo małNo.... SNo ludzie, którzy nie mogNo żyć bez
przeszłości, cali sNo w przeszłości mniej lub bardziej odległej. ŻyjNo
tradycjNo, obyczajem, przykazaniami, czerpiNo z przeszłości radość i
przykład. Powiedzmy jak pan prezydent. Co by on poczNoł, gdybyśmy nie mieli
naszej wielkiej przeszłości? Do czego by się odwoływał i w ogóle skNod by
się wziNoł? Następnie sNo ludzie, którzy żyjNo teraßniejszościNo, i nawet
słyszeć nie chcNo ani o przeszłości ani o przyszłości, i nic ich nie
obchodzi ani przeszłość, ani przyszłość. Jak na przykład pan. Wszystkie
wyobrażenia o przeszłości zepsuł panu prezydent, w jakNokolwiek przeszłość
by pan zajrzał, zawsze zobaczy pan wyłNocznie prezydenta. Jeżeli zaś chodzi
o przyszłość, to nie ma pan o niej zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi
się pan mieć... No i wreszcie sNo ludzie, którzy żyjNo przyszłościNo. Po
przeszłości nie oczekujNo, i zupełnie słusznie, niczego dobrego, a
teraßniejszość to dla nich wyłNocznie materiał, z którego budujNo
przyszłość, surowiec. .. ZresztNo tak naprawdę, oni już żyjNo w
przyszłości... na wysepkach przyszłości, które powstajNo dokoła nich w
czasie teraßniejszym... - Golem uśmiechajNoc się jakoś dziwnie, wzniósł oczy
do sufitu. - Oni sNo mNodrzy - powiedział z czułościNo. - SNo diabelnie
mNodrzy w odróżnieniu od większości ludzi. Wszyscy co do jednego
utalentowani, Wiktorze. Ich pragnienia sNo dziwne, a zwyczajnych pragnień w
ogóle nie majNo.
- Zwyczajne pragnienia - to na przykład kobiety...
- W pewnym sensie - tak...
- Wódka, igrzyska?
- Bez wNotpienia.
- Straszna choroba - stwierdził Wiktor - ja nie chcę... ZresztNo dalej
nie rozumiem... Nic nie rozumiem. No, to że mNodrych ludzi wsadza się za
druty kolczaste - to oczywiście rozumiem. Ale dlaczego ich się wypuszcza, a
do nich nie wpuszcza...
- A może to nie oni siedzNo za drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor
uśmiechnNoł się.
- Chwileczkę - powiedział. - To jeszcze nie wszystko, czego nie
rozumiem. Co tu na przykład robi Pawor? Mnie się nie wpuszcza - zgoda,
jestem człowiekiem postronnym. Ale przecież ktoś musi sprawdzić stan
bielizny pościelowej i wychodków? Może macie tam antysanitarne warunki?
- A jeżeli interesujNo go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor
popatrzył na Golema.
- Znowu pan żartuje? - zapytał.
- Znowu nie - odpowiedział Golem.
- Więc kto to jest według pana - szpieg?
- Szpieg to zbyt ogólnikowe pojęcie - zaprotestował Golem.
- Chwileczkę - rzekł Wiktor. - Proszę mówić wprost. Kto otoczył
leprozorium drutem i postawił żołnierzy.
- Och, ten drut kolczasty - westchnNoł Golem. - Ile ubrań na nim
porwano, a żołnierze bez przerwy chorujNo na biegunkę. Wie pan, jakie jest
najlepsze lekarstwo na biegunkę? Tytoń z portweinem, a raczej portwein z
tytoniem.
- Dobra - powiedział Wiktor. - To znaczy generał Pferd. Aha... -
powiedział - i ten młody człowiek z teczkNo... A więc to tak! To znaczy, że
to jest normalny wojskowy instytut naukowy. Jasne... A Pawor, znaczy się,
nie jest wojskowym. Z innego, znaczy się, resortu. Albo być może, to nie
nasz szpieg, tylko zagraniczny?
- Niech Bóg broni! - zaprotestował Golem ze zgrozNo. - Tego nam jeszcze
brakowało!
- Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczkNo?
- Myślę, że tak - stwierdził Golem.
- A ten facet wie, kim jest Pawor?
- Myślę, że nie - stwierdził Golem.
- Pan mu nic nie powiedział?
- A co mnie to obchodzi?
- I generałowi też pan nie powiedział?
- Nawet mi do głowy nie przyszło.
- To niesprawiedliwe - oznajmił Wiktor. - Trzeba powiedzieć.
- Niech pan posłucha, Wiktor - powiedział Golem. - Tylko dlatego
pozwoliłem panu gadać na ten temat, żeby pan się przestraszył i przestał
pchać palce w cudze drzwi. Nie jest to do niczego potrzebne. I tak jest pan
już namierzony, mogNo pana uciszyć i to tak, że nawet nie zdNoży się pan
zdziwić.
- Mnie akurat jest łatwo wystraszyć - rzekł Wiktor z westchnieniem. -
Jestem wystraszony od dziecka. Ale pomimo wszystko nie mogę zrozumieć -
czego oni wszyscy chcNo od mokrzaków?
- Jacy - oni? - zmęczonym głosem zapytał z wyrzutem Golem.
- Pawor. Pferd. Facet z teczkNo. Te wszystkie krokodyle.
- Boże - odparł Golem. - No, czego w naszych czasach mogNo chcieć
krokodyle od mNodrych i utalentowanych ludzi? Za to ja nie rozumiem, czego
pan od nich chce. Po co pan się wtrNoca w to wszystko? Mało panu własnych
kłopotów? Mało panu prezydenta?
- Dużo - odpowiedział Wiktor. - PotNod.
- No i świetnie. Niech pan jedzie do sanatorium, weßmie ze sobNo ryzę
papieru... Mogę panu podarować maszynę do pisania, chce pan?
- Ja piszę starym systemem - odrzekł Wiktor. - Jak Hemingway.
- No i świetnie. Podaruję panu ogryzek ołówka. Proszę pracować, kochać
Dianę. Może jeszcze dać panu fabułę? Może pan się już wypisał?
- Fabuły rodzNo się z tematu - dostojnie oznajmił Wiktor. - A ja
studiuję życie.
- Proszę bardzo - powiedział Golem. - Niech pan studiuje życie, ile
dusza zamarzy. Tylko niech się pan nie wtrNoca do procesów.
- To niemożliwe - oświadczył Wiktor. - PrzyrzNod w nieunikniony sposób
wpływa na obraz eksperymentu. Czyżby pan zapomniał o prawach fizyki?
Przecież my obserwujemy nie świat jako taki, tylko świat plus wpływ
obserwatora.
- Już raz dostał pan kastetem po głowie, a następnym razem mogNo pana
zwyczajnie zastrzelić.
- No - powiedział Wiktor. - Po pierwsze, być może wcale nie kastetem,
tylko cegłNo. A po drugie - czy mało jest miejsc, w których można dostać po
głowie? W każdej chwili mogNo mnie wrobić, więc co - mam nie wychodzić z
pokoju?
Goleni przygryzł dolnNo wargę. Miał żółte, końskie zęby.
- Niech pan posłucha, przyrzNodzie - oznajmił. - WtrNocił się pan wtedy
w eksperyment najzupełniej przypadkowo - i z miejsca dostał pan po głowie.
Jeśli teraz wtrNoci się pan świadomie...
- Nie wtrNocałem się w żaden eksperyment - zaprzeczył Wiktor. - Szedłem
sobie spokojnie do Loli i nagle widzę...
- Idiota - stwierdził Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba było przejść
na drugNo stronę, wymóżdżona gapo!
- Dlaczego ni stNod ni zowNod miałbym przechodzić na drugNo stronę?
- A dlatego, że jeden pański dobry znajomy zajmował się akurat
wypełnianiem swoich bezpośrednich obowiNozków, a pan tam wlazł jak baran.
Wiktor wyprostował się.
- Jaki znowu mój dobry znajomy? Tam nie było ani jednego znajomego.
- Znajomy znalazł się z tyłu, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami?
Wiktor jednym haustem dopił swój koniak. Ze zdumiewajNocNo
wyrazistościNo przypomniał sobie - Pawor, z czerwonym zagrypionym nosem,
wyjmuje z kieszeni chusteczkę i kastet ze stukiem spada na podłogę - ciężki,
matowy, poręczny.
- Wykluczone - zaprotestował Wiktor i odkaszlnNol. - Zawracanie głowy.
Pawor nie mógł...
- Nie wymieniałem żadnych nazwisk - zastrzegł się Golem. Wiktor położył
ręce na stole i popatrzył na swoje zaciśnięte pięści.
- Co majNo z tym wspólnego jego bezpośrednie obowiNozki? - zapytał.
- Najwidoczniej komuś potrzebny był żywy mokrzak. Kidnaping.
- A ja w tym przeszkodziłem?
- Próbował pan przeszkodzić.
- To znaczy, że oni go jednak porwali?
- I wywießli. Może pan dziękować Bogu, że nie zabrali i pana - w celu
uniknięcia przecieków informacji. Ich przecież nie interesujNo losy
literatury.
- To znaczy, że Pawor... - wolno powiedział Wiktor.
- Żadnych nazwisk - surowo przypomniał Golem.
- Sukinsyn - stwierdził Wiktor. - Dobra, jeszcze zobaczymy... A po co
był im potrzebny mokrzak?
- Jak to - po co? Informacja... SkNod wziNoć informację? Sam pan wie -
druty kolczaste, żołnierze, generał Pferd...
- To znaczy, że teraz go przesłuchujNo? - zapytał Wiktor. Golem długo
milczał. Potem rzekł:
- On nie żyje.
- Zatłukli go?
- Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilkł. - To bałwany. Nie pozwalali mu
czytać, więc umarł z głodu.
Wiktor szybko popatrzył na niego. Golem uśmiechał się smutnie. Albo
płakał. Wiktor poczuł nagłe przerażenie i żałość, duszNocNo żałość.
Przygasło światło stojNocej lampy. Było to podobne do ataku serca. Wiktorowi
zabrakło powietrza i z trudem rozlußnił węzeł krawata. Boże mój, pomyślał,
jakaż to kanalia, co za szubrawiec, bandyta, zimny morderca.. a po tym
wszystkim, po godzinie, umył ręce, uperfumował się, wstępnie obliczył, ile
będzie warta wdzięczność zwierzchników, siedział obok, pił ze mnNo jak z
kolegNo, łajdak, łgał, śmiał się ze mnie w kułak, szydził, a kiedy się
odwracałem, sam do siebie puszczał oko, potem zaś współczujNoco pytał jak
tam moja głowa... Niby przez czarnNo mgłę Wiktor widział, jak doktor R.
Kwadryga powoli podniósł głowę, rozciNogał w bezgłośnym krzyku spierzchłe
wargi i zaczNoł konwulsyjnie macać drżNocymi rękami po obrusie jak ślepy.
Oczy miał jak ślepiec, kiedy potrzNosał głowNo i wciNoż krzyczał, i
krzyczał, a Wiktor nic nie słyszał... Dobrze mi tak, sam jestem gówno,
nikomu niepotrzebny, mały człowiek, po mordzie mnie, butem, trzymajNoc przy
tym za ręce, nie pozwalać mi się obetrzeć, na jakiego diabła jestem komuś
potrzebny, trzeba było bić jeszcze mocniej, żebym już nie wstał. a ja jak
przez sen, pięści z waty, i Boże mój, po jakiego diabła ja w ogóle żyję, po
jakiego diabła żyjNo wszyscy, przecież to takie proste, podejść z tyłu i
rNobnNoć w głowę żelazem, i nic się nie zmieni, nic na świecie się nie
zmieni, tysiNoc kilometrów stNod, w tej samej sekundzie, urodził się taki
sam szubrawiec... Tłusta twarz Golema obrzmiała jeszcze bardziej i
poczerwieniała do ciemnej szczeciny, oczy mu zapłonęły. Leżał nieruchomo w
fotelu jak bukłak ze zjełczałNo oliwNo, poruszały się tylko palce, kiedy
powoli brał kieliszek za kieliszkiem, bezdßwięcznie odłamywał nóżkę,
wypuszczał i znowu brał, znowu łamał i wypuszczał... Nikogo nie kocham, nie
mogę pokochać Diany, mało z kim sypiam, spać wszyscy umiejNo, ale czy można
kochać kobietę, która ciebie nie kocha, a kobieta nie może kochać, kiedy ty
jej nie kochasz, i tak wszystko się kręci w przeklętym, nieludzkim kole, tak
jak kręci się żmija, jak goni za swoim własnym ogonem, jak zwierzęta
kopulujNo i uciekajNo od siebie, tylko że zwierzęta nie wymyślajNo słów i
nie układajNo wierszy, tylko po prostu kopulujNo i uciekajNo od siebie... A
Teddy płakał oparty łokciami o ladę baru, oparł kościsty podbródek na
kościstych pięściach, jego łysa głowa szafranowe lśniła pod lampNo, a po
zapadniętych policzkach nieustannie płynęły łzy i też lśniły pod lampNo... A
wszystko dlatego, że jestem gównem, a nie pisarzem, jaki ze mnie u diabła
pisarz, jeśli nienawidzę pisania, jeśli pisanie to dla mnie męka, wstydliwe,
nieprzyjemne zajęcie, coś w rodzaju bolesnego fizjologicznego wypróżnienia,
coś w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzę,
strach pomyśleć, że będę musiał to robić przez całe życie, że już jestem
skazany, że teraz już mnie nie zwolniNo, tylko wciNoż będNo się domagać -
daj, daj i ja będę dawać, ale teraz nie mogę, nawet myśleć o tym nie mogę,
bo zwymiotuję. .. Bol-Kunac stał za plecami R. Kwadrygi i patrzył na
zegarek, smukły, mokry, z mokrNo, świeżNo twarzNo o przepięknych ciemnych
oczach i wiało od niego, rozrywajNoc gęstNo gorNocNo duchotę, rześkim
zapachem - zapachem trawy i ßródlanej wody, zapachem lilii, słońca i koników
polnych nad jeziorem... I świat powrócił. Tylko jakieś niejasne wspomnienie,
albo odczucie, czy może wspomnienie odczucia znikało za zakrętem - czyjś
rozpaczliwy, zamilkły nagle krzyk, niepojęty zgrzyt, brzęk, chrzęst szkła...
Wiktor oblizał wargi i sięgnNoł po butelkę. Doktor R. Kwadryga leżNoc
głowNo na obrusie chrypiał i mamrotał: "Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech
ich..." Zatroskany Golem zmiatał ze stołu kawałki szkła. Bol-Kunac
powiedział:
- Przepraszam bardzo, ale przyniosłem panu list - położył przed Golemem
kopertę i znowu spojrzał na zegarek. - Dzień dobry panu, panie Baniew -
rzekł.
- Dobry wieczór - odpowiedział Wiktor nalewajNoc sobie koniaku.
Golem uważnie czytał list. Teddy za ladNo hałaśliwie wycierał nos
wielkNo, kraciastNo chustkNo.
- Posłuchaj, Bol-Kunac - powiedział Wiktor. - Czy widziałeś, kto mnie
wtedy uderzył?
- Nie - odparł Bol-Kunac, patrzNoc mu w oczy.
- Jak to - nie? - zapytał Wiktor i zachmurzył się.
- Stał do mnie plecami - wyjaśnił Bol-Kunac.
- Ty go znasz - stwierdził Wiktor. - Kto to był?
Golem wydał z siebie nieokreślony dßwięk. Wiktor obejrzał się szybko.
Golem, nie zwracajNoc na nikogo uwagi, z zadumNo rwał list na drobne
kawałki. Strzępy schował do kieszeni.
- Jest pan w błędzie - powiedział Bol-Kunac. - Nie znam go.
- Baniew - mamrotał R. Kwadryga. - Proszę cię... Ja tam nie mogę sam
jeden. Jedß ze mnNo... Bardzo okropnie...
Golem wstał, pogrzebał palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknNoł:
- Teddy! Proszę zapisać na mój rachunek... i pamiętaj, że stłukłem
cztery kieliszki... No, to ja idę - rzekł do Wiktora. - Niech pan się
zastanowi i radzę podjNoć rozsNodnNo decyzję. Być może lepiej będzie, jeśli
pan stNod wyjedzie.
- Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedział Bol-Kunac. Wiktorowi
wydało się, że chłopiec ledwie dostrzegalnie pokręcił przeczNoco głowNo.
- Do widzenia, Bol-Kunac - odparł. - Do widzenia.
Tamci wyszli. Wiktor w zadumie dopił koniak. Podszedł kelner, twarz
miał opuchniętNo, w czerwonych plamach. ZaczNoł sprzNotać ze stołu i jego
ruchy były zaskakujNoco niezręczne i niepewne.
- Pan tu jest niedawno? - zapytał Wiktor.
- Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana.
- A co z Peterem? Zachorował?
- Nie, proszę pana. Peter wyjechał. Nie wytrzymał. Ja pewnie też
wyjadę... Wiktor spojrzał na R. Kwadrygę.
- Proszę go póßniej odprowadzić do pokoju.
- Tak, oczywiście, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedział kelner.
Wiktor zapłacił, pomachał Teddyemu na pożegnanie i wyszedł do hallu.
Wszedł na pierwsze piętro, znalazł drzwi Pawora, podniósł rękę, żeby
zapukać, stał tak przez chwilę i nie zapukawszy, ponownie zszedł na dół.
Recepcjonista za swoim kantorem oglNodał ze zdumieniem własne dłonie. Dłonie
miał mokre, oblepione kosmykami włosów, a na twarzy, na obu policzkach
nabrzmiewały świeże zadrapania. Spojrzał na Wiktora - w oczach miał
szaleństwo. Ale teraz nie wolno było dostrzegać tych niepojętych rzeczy, to
byłoby nietaktowne i okrutne, i tym bardziej nie wolno było o tym mówić,
koniecznie należało udawać, że nic się nie stało, wszystko trzeba odłożyć na
póßniej, na jutro, albo być może nawet na pojutrze. Wiktor zapytał:
- Gdzie zatrzymał się ten... - wie pan, młody facet w okularach, ten co
zawsze chodzi z teczkNo. Recepcjonista nieco się spłoszył. Jakby w
poszukiwaniu wyjścia popatrzył na tablicę z kluczami, potem jednak
powiedział:
- W trzysta szesnastym, panie Baniew.
- Dziękuję - rzekł Wiktor kładNoc na kantorze monetę.
- Tylko oni nie lubiNo, żeby im przeszkadzać.
- Wiem - odparł Wiktor. - Nie mam zamiaru im przeszkadzać. Po prostu,
tak sobie zapytałem... chciałem, wie pan, powróżyć sobie - jeśli w
parzystym, to wszystko będzie dobrze.
Recepcjonista uśmiechnNoł się blado.
- Ależ jakie może pan mieć kłopoty, panie Baniew - powiedział
uprzejmie.
- Rozmaite - westchnNoł Wiktor. - I większe, i mniejsze. Dobrej nocy.
Wszedł na trzecie piętro i kroczył niespiesznie, celowo niespiesznie,
jakby po to aby wszystko przemyśleć, rozważyć, zastanowić się nad
ewentualnymi konsekwencjami i obliczyć trzy ruchy naprzód, w rzeczywistości
jednak myślał tylko o tym, że dawno już pora zmienić bardzo wyliniały i
wytarty chodnik na schodach. I dopiero wtedy, kiedy miał już zapukać do
drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor
pierwszej klasy, radioodbiornik, lodówka i b), omal nie powiedział na
głos: "Czy mam przyjemność z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. Dzięki mnie
zaraz zaczniecie się wzajemnie zjadać".
Pukać musiał dosyć długo - najpierw delikatnie, kostkami palców, a
kiedy nikt nie reagował - bardziej zdecydowanie, pięściNo, a kiedy i to nie
poskutkowało - tylko deska podłogi zaskrzypiała i ktoś zasapał w dziurkę do
klucza - wtedy odwróciwszy się tyłem, obcasem, już zupełnie na chama.
- Kto tam? - zapytał wreszcie głos za drzwiami.
- SNosiad - odpowiedział Wiktor. - Ja na chwilę.
- Czego pan chce?
- Mam panu do powiedzenia parę słów.
- Proszę przyjść rano - odezwał się głos za drzwiami. - My już śpimy.
- Niech to diabli wezmNo - powiedział Wiktor rozgniewany. - Chce pan,
żeby mnie ktoś tu zobaczył? Proszę otworzyć, czego się pan boi?
SzczęknNoł klucz, drzwi się uchyliły i w szczelinie ukazało się mętne
oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokazał mu otwarte dłonie.
- Parę słów - powiedział.
- Niech pan wejdzie - odparł wysoki. - Tylko bez wygłupów.
Wiktor wszedł do przedpokoju, wysoki zamknNoł za nim drzwi i zapalił
światło. Przedpokój był ciasny i we dwóch z trudem się w nim mieścili.
- No, to niech pan mówi - powiedział wysoki. Był w piżamie wymazanej
czymś na samym przodzie. Wiktor zdumiał się - poczuł zapach alkoholu. PrawNo
rękę wysoki trzymał jak należy, w kieszeni.
- Będziemy tu tak stać i rozmawiać? - rzekł Wiktor.
- Tak.
- Nie - stwierdził Wiktor. - Tu rozmawiać nie będę.
- Jak pan chce - powiedział wysoki.
- Jak pan chce - oznajmił Wiktor. - Mnie nie zależy.
Przez chwilę milczeli. Wysoki już całkiem jawnie obmacywał Wiktora
oczami.
- Zdaje się, że nazywa się pan Baniew? - zapytał.
- Zdaje się.
- Aha - powiedział ponuro wysoki - To jaki z pana sNosiad? Przecież
mieszka pan na drugim piętrze.
- SNosiad z hotelu - wyjaśnił Wiktor.
- Aha... no więc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem.
- Życzę sobie pana o czymś zawiadomić - powiedział Wiktor. - Jest pewna
informacja. Ale już zaczynam się zastanawiać, czy warto.
- No dobra - rzekł wysoki. - Chodßmy do łazienki.
- Wie pan co? - stwierdził Wiktor. - Ja chyba sobie pójdę.
- A dlaczego nie chce pan iść do łazienki? Co to za kaprysy?
- Wie pan - oznajmił Wiktor - rozmyśliłem się. Chyba jednak pójdę.
Koniec końców to nie moja sprawa - ruszył do drzwi.
Wysoki aż zastękał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami.
- Pan jest, jaki mi się zdaje, pisarzem - powiedział. - Czy może z kimś
pana mylę?
- Pisarzem, pisarzem - przytaknNoł Wiktor. - Do widzenia.
- Ależ niech pan poczeka. Trzeba było od razu tak mówić. Proszę. O,
tutaj.
Weszli do salonu dokładnie obwieszonego portierami - z prawej strony
portiery, z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w
kNocie błyskał kolorowym ekranem, dßwięk był wyłNoczony. W przeciwległym
kNocie patrzył na Wiktora z miękkiego fotela pod lampNo młody człowiek w
okularach - również ubrany w piżamę i kapcie. Obok niego, na stoliku do
gazet stała prostokNotna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie było widać.
- Dobry wieczór - powiedział Wiktor." Młody człowiek w milczeniu
skłonił głowę.
- To do mnie - oznajmił wysoki. - Nie zwracaj uwagi.
- Proszę tutaj - rzekł wysoki. Weszli do sypialni po prawej stronie i
wysoki usiadł na łóżku. - Tam jest fotel - powiedział. - Niech pan siada i
mówi.
Wiktor usiadł. W sypialni ciężko śmierdziało zastałym tytoniowym dymem
i oficerskNo wodNo kolońskNo. Wysoki siedział na łóżku i patrzył na Wiktora
nie wyjmujNoc ręki z kieszeni. W salonie szeleściła gazeta.
- Dobra - oznajmił Wiktor. Czuł, że nie udało mu się całkowicie
przezwyciężyć obrzydzenia ale jeśli już tu przyszedł, trzeba było mówić. -
Mniej więcej domyślam się, kim panowie jesteście. Być może się mylę, i w
takim razie wszystko w porzNodku. Ale jeżeli się nie mylę, może przyda się
wam wiadomość, że was śledzNo i starajNo się wam przeszkodzić.
- Załóżmy - stwierdził wysoki. - A więc kto nas śledzi?
- Bardzo się wami interesuje niejaki Pawor Summan.
- Kto? - zapytał wysoki. - Ten inspektor sanitarny?
- On nie jest inspektorem sanitarnym. I to jest właściwie wszystko, co
chciałem panu powiedzieć. - Wiktor wstał, ale wysoki się nie ruszył.
- Załóżmy - powtórzył. - A skNod właściwie pan to wie?
- To ważne? - spytał Wiktor. Wysoki czas jakiś rozmyślał.
- Załóżmy, że nieważne - odparł w końcu.
- Sprawdzanie to wasza rzecz - rzekł Wiktor. - A ja nic więcej nie
wiem. Do widzenia.
- Ależ dokNod się pan śpieszy - powiedział wysoki. Pochylił się nad
nocnym stolikiem, wyjNoł butelkę i szklankę - Najpierw chciał pan za
wszelkNo cenę wejść, a teraz już pan chce iść... Nie szkodzi, że z jednej
szklanki?
- Zależy co - odrzekł Wiktor i znowu usiadł.
- Szkocka - oznajmił długi. - Pasuje?
- Prawdziwa szkocka?
- Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wręczył Wiktorowi szklankę.
- Nießle się wam żyje - stwierdził Wiktor i wypił.
- Gdzie nam do pisarzy - odparł wysoki i też wypił. - Opowiedziałby mi
pan wszystko dokładnie...
- Mowy nie ma - zaoponował Wiktor - za to płacNo wam pensje. Podałem
wam nazwisko, adres znacie sami, więc się nim zajmijcie. Tym bardziej że
naprawdę nic już więcej nie wiem. Może tylko... - przerwał i udał, że go
nagle olśniło. Wysoki natychmiast połknNoł haczyk.
- No? - zapytał. - No?
- Wiem, że porwał jednego mokrzaka i że organizował to razem z
miejscowNo LegiNo. Jak mu tam... Flamenta... Juventa...
- Flamento Juventa - podsunNoł wysoki.
- O to, to.
- O tym mokrzaku - to pewna wiadomość?
- Tak. Próbowałem im przeszkodzić i pan inspektor sanitarny trzasnNoł
mnie po głowie kastetem. A potem, kiedy leżałem nieprzytomny, wywießli
mokrzaka samochodem.
- Tak, tak - powiedział wysoki. - Więc to był Summan... Niech pan
posłucha, Baniew, wspaniały z pana człowiek! Chce pan jeszcze whisky?
- Chcę - przytaknNoł Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawiał, jak by się
nie podkręcał, jak by się nie podbechtywał, czuł się wstrętnie. No i bardzo
dobrze - pomyślał. Dzięki chociaż za to, że przyna jmniej nie mam
kwalifikacji na kapusia. Żadnej przyjemności, chociaż teraz rzeczywiście
zacznNo się wzajemnie zagryzać. Golem miał rację - niepotrzebnie się w to
wdałem. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszczałem?
- Proszę - rzekł wysoki podajNoc mu pełnNo szklankę.
*
- Która godzina? - zapytała sennie Diana.
Wiktor starannie zdjNoł brzytwNo pasemko mydła z lewego policzka,
spojrzał w lustro, a potem powiedział.
- Śpij, mała, śpij. Jest jeszcze wcześnie.
- Rzeczywiście - przytaknęła Diana. Kanapa zaskrzypiała. - DziewiNota.
A co ty robisz?
- Golę się - oznajmił Wiktor, zdejmujNoc następne pasemko mydła. -
Nagle zachciało mi się ogolić. Co tam, myślę. Wezmę i się ogolę.
- Wariat - stwierdziła Diana ziewajNoc. - Trzeba się było ogolić
wieczorem. CałNo mnie podrapałeś swój No szczecinNo. Kaktus.
Widział w lustrze jak Diana niepewnym krokiem podeszła do fotela,
wlazła na niego z nogami i zaczęła patrzeć na Wiktora. Wiktor mrugnNoł do
niej. Znowu była inna - czuła, miękka, serdeczna, zwinęła się jak syta
kotka, zadbana, ugłaskana, wypieszczona - zupełnie inna niż ta, która wpadła
wczoraj wieczorem do pokoju.
- Dzisiaj jesteś podobna do kotki - oznajmił. Nawet nie do kotki, tylko
do koteczki, koszatki... Dlaczego się uśmiechasz?
- Nie z twojego powodu. Po prostu coś sobie przypomniałam.
Słodko ziewnęła i przeciNognęła się. Tonęła w piżamie Wiktora, z
bezkształtnych zwojów jedwabiu w fotelu wyglNodała tylko jej prześliczna
twarz i smukłe ręce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai golić się szybciej.
- Nie śpiesz się - powiedziała. - Pokaleczysz się. I tak już na mnie
czas, muszę jechać.
- Dlatego się śpieszę - rzekł Wiktor.
- Nie, ja tak nie .lubię. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki?
Wiktor wyciNognNoł rękę, pomacał jej sukienkę i pończochy, rozwieszone
na grzejniku. Wszystko wyschło.
- Gdzie się śpieszysz?
- Przecież ci mówiłam. Do Roschepera.
- Jakoś nic nie pamiętam. Co tam z Roscheperem?
- No, bo przecież się uszkodził - oznajmiła Diana.
- Ach tak! - stwierdził Wiktor. - Tak, tak, coś mówiłaś. SkNodś tam
wypadł. Bardzo się potłukł?
- Ten głupek - rzekła Diana - nagle postanowił skończyć ze sobNo i
wyskoczył przez okno. Rzucił się jak byk, głowNo naprzód, wyłamał futrynę,
ale przy tym zapomniał, że to parter. Uszkodził kolano, zaczNoł wrzeszczeć,
a teraz leży.
- Co mu się stało? - zapytał Wiktor. - Biała gorNoczka?
- Coś w tym rodzaju.
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - To znaczy, że przez niego dwa dni nie
przyjeżdżałaś do mnie? Przez tego wołu?
- No tak! Lekarz naczelny kazał mi przy nim siedzieć, dlatego że on, to
znaczy Roscheper, nie mógł beze mnie. Nie mógł i już. Nic nie mógł, nawet
się odlać. Musiałam udawać szmer wody i opowiadać mu o pisuarach.
- Co ty tam wiesz - wymamrotał Wiktor. - Ty mu opowiadałaś o pisuarach,
a ja się tu męczyłem sam jeden, też nic nie mogłem, ani jednej linijki nie
napisałem. Wiesz, ja w ogóle nie lubię pisać, a już ostatnio.... W ogóle
moje życie ostatnio... - zamilkł. Co to jNo obchodzi, pomyślał. Przespali
się i pobiegli każde w swojNo stronę. - Ale, ale, słuchaj.... Kiedy,
powiedziałaś, Roscheper wypadł?
- Trzy dni temu - odparła Diana.
- Wieczorem?
- Uhm - przytaknęła Diana gryzNoc herbatnik.
- O dziesiNotej wieczorem - stwierdził Wiktor. - Między dziesiNotNo a
jedenastNo. Diana przestała gryßć.
- Zgadza się - oznajmiła. - A skNod wiesz? PrzyjNołeś jego
nekrobiotycznNo depeszę?
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - Zaraz opowiem ci coś bardzo
interesujNocego. Ale najpierw - co wtedy robiłaś?
- Co robiłam? Ach, tak. Tego wieczoru, o ile pamiętam, wpadłam w
okropny dołek. Zwijałam bandaże i nagle ogarnNoł mnie taki smutek, że nic,
tylko się powiesić. Wsadziłam twarz w te bandaże i ryczę,
I to jak ryczę - jakby mnie kto zarzynał, od dziecka tak nie
ryczałam...
- I nagle wszystko minęło - powiedział Wiktor. Diana zamyśliła się.
- Tak... Nie... Wtedy nagle Roscheper jak nie zawyje na ulicy,
przestraszyłam się i wybiegłam...
Chciała jeszcze coś dodać, ale znienacka ktoś zapukał do drzwi,
szarpnNoł klamkę i głos Teddyego zachrypiał z korytarza: "Wiktor! Wiktor!
Obudß się! Otwieraj, Wiktor!" Wiktor zamarł z brzytwNo w ręku. "Wiktor -
chrypiał Teddy - Otwieraj!" i wściekle szarpał klamkę. Diana zeskoczyła z
fotela i przekręciła klucz. Drzwi się rozwarły, wpadł do środka Teddy -
mokry, złachmaniony i z obrzynem w ręku.
- Gdzie jest Wiktor? - zaryczał ochryple. Wiktor wyszedł z łazienki.
- Co się stało!? - zapytał. Serce mu zamarło. Aresztowanie... Wojna...
- Dzieci odeszły - dyszNoc ciężko, odparł Teddy. - Zbieraj się, dzieci
odeszły!
- Poczekaj - rzucił Wiktor. - Jakie dzieci?
Teddy rzucił obrzyn na stół, na stosy zapisanych i pokreślonych
papierów.
- Zwabili dzieci dranie! - wrzasnNoł. - Zwabili, szubrawcy! No, ale
teraz już koniec! Dosyć się nacierpieliśmy... Koniec!
Wiktor nic jeszcze nie rozumiał, widział tylko, że Teddy jest w furii.
Takiego Teddyego widział tylko raz, kiedy w czasie straszliwej awantury w
restauracji, ktoś wykorzystał okazję i włamał się do kasy.
Wiktor, kompletnie zagubiony, gapił się jak sroka w gnat, Diana zaś
schwyciła bieliznę wiszNocNo na oparciu krzesła, przemknęła do łazienki i
zatrzasnęła za sobNo drzwi. W tym samym momencie nerwowo i gwałtownie
zadzwonił telefon. Wiktor złapał słuchawkę. To była Lola.
- Wiktor - zaskomliła. - Ja nic nie rozumiem, Irma gdzieś przepadła,
zostawiła list, że już nigdy nie wróci, a wszyscy mówiNo, że dzieci odeszły
z miasta... Boję się! Zrób coś... - prawie płakała.
- Dobrze, dobrze, zaraz - odparł Wiktor. - Dajcie mi przynajmniej
włożyć spodnie. - Rzucił słuchawkę i obejrzał się na Teddyego. Barman
siedział na rozgrzebanym łóżku i mamroczNoc dziwne słowa, wlewał do szklanki
resztki z butelek. - Poczekaj - powiedział Wiktor. - Tylko bez paniki. Ja
zaraz...
Wrócił do łazienki i zaczNoł spiesznie golić namydlony podbródek,
kilkakrotnie zaciNoł się, nie miał czasu naostrzyć brzytwy, a Diana
tymczasem wyskoczyła spod prysznica i szeleściła ubraniem za jego plecami,
twarz miała twardNo i zdecydowanNo, jakby szykowała się do walki, ale była
absolutnie spokojna.
... A dzieci szły nie kończNocNo się, szarNo kolumnNo po szarych
rozmytych drogach, szły potykajNoc się i ślizgajNoc, padajNoc pod ulewnym
deszczem, szły zgarbione, przemoczone na wskroś, ściskajNoc w posiniałych
łapkach żałosne, mokre tobołki, szły maleńkie, bezradne, nic nie
rozumiejNoce, szły płaczNoc, szły milczNoc, szły oglNodajNoc się, szły
trzymajNoc się za ręce i za szelki, a po bokach drogi maszerowały mroczne
czarne postacie bez twarzy, zamiast twarzy miały czarne przepaski, nad
przepaskami zimno i bezlitośnie patrzyły nieludzkie oczy, ręce w czarnych
rękawiczkach ściskały automaty, deszcz padał na oksydowanNo stal, krople
wody drżały i spływały po stali... Co za głupstwa, myślał Wiktor, to
zupełnie coś innego, to nie teraz, widziałem tamto, ale tamto było bardzo
dawno, teraz jest zupełnie inaczej...
...Odchodziły radośnie, deszcz był ich przyjacielem, wesoło człapały po
kałużach ciepłymi, bosymi stopami, wesoło rozmawiały i śpiewały, i nie
oglNodały się, ponieważ o wszystkim już zapomniały, miały przed sobNo tylko
przyszłość dlatego zapomniały na zawsze o swoim stękajNocym, chrapiNocym w
przedrannej godzinie mieście, o tym skupisku pluskiew, gnießdzie
małostkowych intryg i nikczemnych pragnień, brzemiennym w potworne zbrodnie,
bezustannie wyrzucajNocym z siebie zbrodnie i zbrodnicze zamierzenia, tak
jak królowa mrówek nieprzerwanie wyrzuca z siebie jajka, odeszły
szczebioczNoc i rozmawiajNoc, i znikły we mgle, a my, pijani, nadal
zachłystujemy się stęchłym powietrzem wśród obrzydliwych koszmarów, których
one nigdy nie widziały i nigdy nie zobaczNo...
WciNognNoł spodnie, skaczNoc na jednej nodze, kiedy zadrżały szyby i
niskie, mechaniczne wycie dotarło do pokoju. Teddy rzucił się do okna, ale
za oknem był ciNogle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista -
mokry brezentowy worek z wysiłkiem poruszajNocy pedałami. A szyby drżały i
podzwaniały nadal, a niski, żałośliwy ryk nie ustawał i po minucie
dołNoczyło do niego urywane, smętne buczenie.
- Idziemy - powiedziała Diana. Była już w płaszczu.
- Nie, poczekaj - powiedział Teddy. - Wiktor, masz broń? Jakikolwiek
pistolet, automat?... Masz?
Wiktor nie odpowiedział, złapał swój płaszcz i we trójkę zbiegli po
schodach do hallu, zupełnie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wydało
się, że w hotelu nie ma już żywej duszy, tylko w restauracji, przy stoliku
siedział R. Kwadryga, który ze zdumieniem kręcił głowNo i najwidoczniej od
dawna oczekiwał śniadania. Wybiegli na ulicę, gdzie stała ciężarówka Diany i
wszyscy troje wsiedli do kabiny. Diana usiadła przy kierownicy i popędzili
przez miasto. Diana milczała, Wiktor palił, starajNoc się zebrać myśli,
Teddy zaś półgłosem wciNoż wyrzucał z siebie potok nieprawdopodobnych
przekleństw. Nawet Wiktor nie rozumiał znaczenia wielu słów, ponieważ takie
słowa mógł znać tylko Teddy - szczur z przytułku, wychowanek portowych
slumsów, potem handlarz narkotykami, potem wykidajło w domu publicznym,
potem żołnierz plutonu grzebiNocego zwłoki, potem bandyta i maruder, a potem
barman, barman, barman, i znowu barman.
Ludzi w mieście prawie nie było widać, tylko na rogu Słonecznej Diana
przyhamowała, żeby zabrać spłoszonNo parę małżeńskNo. Niskie wycie syren
przeciwlotniczych i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawało i było coś
apokaliptycznego w tym jęku mechanicznych głosów nad bezludnym miastem. Aż
ściskało w środku i człowiek chciał gdzieś biec, ni to ukryć się, ni to
strzelać i nawet "Bracia w sapiencji" na stadionie kopali piłkę bez zwykłego
entuzjazmu, niektórzy zaś rozglNodali się na boki z otwartymi ustami jakby
próbujNoc cokolwiek zrozumieć.
Na szosie, za miastem ludzi było coraz więcej. Niektórzy szli pieszo,
zachłystujNoc się deszczem, żałosni, przerażeni, nie zdajNoc sobie sprawy co
robiNo i po co. Inni jechali na rowerach i też już tracili siły, ponieważ
trzeba było jechać pod wiatr. Kilkakrotnie ciężarówka mijała porzucone
samochody, zepsute, lub takie, którym zabrakło benzyny; jeden wpadł nawet do
rowu. Diana zatrzymywała się, zabierała wszystkich i bardzo prędko skrzynia
okazała się zapchana do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieśli
się na górę ustępujNoc miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiejś na
wpół oszalałej staruszce. Póßniej nawet w skrzyni nie było już miejsca,
Diana przestała się zatrzymywać, ciężarówka pędziła naprzód mijajNoc i
oblewajNoc potokami wody dziesiNotki i setki ludzi wędrujNocych do
leprozorium. Kilkakrotnie ciężarówkę wyprzedzały furgonetki wypełnione
ludßmi, motocykliści, a jakaś ciężarówka dogoniła ich i jechała teraz z
tyłu.
Diana przywykła wozić koniak dla Roschepera, albo pędzić pustym
samochodem po okolicy dla własnej przyjemności i w ciężarówce działy się
rzeczy straszne. Wszyscy nie mogli usiNość, nie było miejsca, i ci, którzy
stali, wczepiali się jeden w drugiego, w głowy siedzNocych, każdy starał się
trzymać jak najdalej od boków skrzyni, nikt się nie odzywał, wszyscy tylko
sapali i klęli pod nosem, a jedna kobieta bez przerwy płakała. I padał
deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widział jeszcze nigdy w życiu, nawet
nie wyobrażał sobie, że na świecie może padać taki deszcz - gęsta,
tropikalna ulewa, ale nie ciepła, tylko lodowata na wpół z gradem, który
porywisty wiatr niósł na spotkanie idNocych. Widoczność była żadna -
piętnaście metrów z przodu i piętnaście z tyłu, i Wiktor okropnie się bał,
że Diana kogoś potrNoci na szosie, albo wpadnie na hamujNocy samochód. Ale
wszystko jakoś się udało, tylko Wiktorowi ktoś mocno nadepnNoł na nogę,
kiedy wszyscy polecieli na siebie po raz ostatni i ciężarówkę zarzuciło
przed skupiskiem samochodów stojNocych pod bramNo leprozorium.
Zapewne zgromadziło się tu całe miasto. Deszcz w tym miejscu nie padał
i można było pomyśleć, że miasto przybiegło tu ratujNoc się przed potopem.
Na prawo i na lewo od szosy, jak daleko sięgał wzrok, wzdłuż ogrodzenia z
drutu kolczastego stał wielotysięczny tłum, w którym tonęły rozrzucone tu i
ówdzie puste samochody - luksusowe krNożowniki szos, mocno zużyte kabriolety
z brezentowymi dachami, ciężarówki, autobusy i nawet jeden samobieżny dßwig,
na ramieniu którego siedziało kilku ludzi. Nad tłumem wisiał głuchy szum,
czasami rozlegały się przeraßliwe krzyki.
Wszyscy wyskoczyli z ciężarówki i Wiktor od razu stracił z oczu Dianę i
Teddyego. Wokół były same nieznajome twarze, ponure, rozwścieczone,
zdumione, płaczNoce, krzyczNoce, z oczami w słup, nieprzytomne, szczerzNoce
zęby... Wiktor spróbował przedostać się do bramy, ale po kilku krokach
beznadziejnie uwiNozł. Ludzie stali nieruchomNo ścianNo, nikt nie zamierzał
ustępować miejsca, można ich było pchać, kopać, bić, nawet się nie
odwracali, tylko wciskali głowy w ramiona i za wszelkNo cenę starali się
przesunNoć naprzód, naprzód, bliżej bramy, bliżej swoich dzieci, stawali na
palcach, wyciNogali szyje i nic nie było widać poza kołyszNocym się morzem
kapturów i kapeluszy.
- Boże, za co? Czym tak strasznie zgrzeszyliśmy, o Boże?
- Ścierwa! Dawno trzeba było ich wyrżnNoć. MNodrzy ludzie zawsze
mówili...
- A gdzie burmistrz? Co on u diabła robi? Gdzie jest policja? Gdzie te
wszystkie grube świnie?
- Sym, zaraz mnie zadepczNo... Sym, duszę się! Och, Sym...
- Czego im brakowało? Niczego dla nich nie żałowaliśmy... Odejmowaliśmy
sobie od ust ostatni kęs, chodziliśmy jak łachmaniarze, żeby tylko je ubrać
i obuć...
- Zebrać się do kupy i rraz! Brama wyleci...
- Ja go w życiu palcem nie tknęłam. Widziałam, jak pan za swoim latał z
pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego...
- Widziałeś karabiny maszynowe? A to niby po co, żeby do ludzi
strzelać? Za to, że my po swój e dzieci?
- Mój Municzka! Municzka! Municzka! Municzka!
- Cóż to się wyrabia, panowie? Przecież to jakiś obłęd. Gdzie to
widziane?
- To nic, Legia im jeszcze pokaże... SNo tam z tyłu, rozumiesz?
OtworzNo nam bramę, a my wszyscy razem...
- A karabiny maszynowe widziałeś? O to właśnie chodzi...
- Puśćcie mnie! Przepuśćcie mnie, słyszycie! Tam jest moja córka!
- Dawno się już zbierały, sama zauważyłam, tylko bałam się zapytać.
- A może nic im nie będzie? Przecież to nie jakieś bestie i pomimo
wszystko nie okupanci, nie na rozwałkę poszły, nie do pieców...
- Zabiję, gardło przegryzę!
- Ta - ak, widocznie jedno wielkie gówno z nas zostało, jeśli rodzone
dzieci od nas odeszły do tych zarażonych... Nie gadaj głupstw, same odeszły,
nikt ich silNo nie zmuszał...
- Ej, kto ma broń? Wychodzić! Kto ma broń, niech wychodzi, powtarzam!
Zbierać się tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem!
- To sNo moje dzieci, mój panie, moje własne i będę nimi rzNodził tak
jak mi się podoba!
- Gdzie jest policja, o Boże!
- Trzeba wysłać telegram do pana prezydenta! Pięć tysięcy podpisów - to
nie w kij dmuchał!
- Kobietę zadusili! Odsuń się, mówię draniu! Nie widzisz?
- Municzka! Mój Municzka! Municzka!
- Gówno warte sNo te wszystkie petycje. Nie lubiNo u nas petycji.
Jeszcze dostaniemy tNo petycjNo po uszach...
- Otwierać bramę, twoja mać! Mokrzaki parszywe! Ścierwa!
- Bramę!
Wiktor zawrócił. Było to trudne, kilkakrotnie uderzono go. ale mimo
wszystko wydostał się, odnalazł ciężarówkę i znowu wdrapał się na górę. Nad
leprozorium wisiała mgła i dziesięć metrów za ogrodzeniem nie było już nic
widać. Brama była zamknięta, przed niNo, na pustej przestrzeni, stali
rozkraczeni żołnierze służby wewnętrznej w hełmach nasuniętych na oczy -
było ich mniej więcej dziesięciu. Przed wejściem do wartowni unoszNoc się na
palcach ze zdenerwowania, natężajNoc głos wykrzykiwał coś do tłumu oficer,
ale nie sposób go było usłyszeć. Nad dachem wartowni, niczym olbrzymia
etażerka, wznosiła się we mgle drewniana wieża i na jej górnej platformie
stał karabin maszynowy i kręcili się mężczyßni w " szarych mundurach.
Następnie tam, za ogrodzeniem, ledwie dosłyszalnie pobrzękujNoc żelazem
przejechał wzdłuż drutów transporter opancerzony, podskoczył kilka razy na
wybojach i zniknNoł we mgle. Na widok transportera tłum przycichł, tak że
nawet można było usłyszeć wysilone okrzyki oficera ("... Spokój... mam
rozkaz... do domów...") a potem tłum znowu zahuczał, wydał pomruk i
zaryczał.
Przed bramNo zaczNoł się jakiś ruch. Wśród ciemnych, granatowych i
szarych płaszczy zalśniły dobrze znane miedziane hełmy i złote koszule.
Pojawiły się w tłumie jak plamy światła, przedzierały się na wolnNo
przestrzeń i tam łNoczyły w żółtozłotNo masę. Chłopcy jak dęby - w złotych
koszulach do kolan, przepasani szerokimi, oficerskimi pasami o szerokich
sprzNoczkach, w błyszczNocych miedzianych hełmach, dzięki którym żołnierzy
Legii nazywano po prostu strażakami - mieli też krótkie, masywne pałki i
niezliczonNo ilość emblematów Legii - na sprzNoczce, na lewym rękawie, na
piersi, na pałce, na hełmie, emblemat na mordzie, za samNo mordę pięć lat
bez sNodu, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki,
gwiazdozbiory znaczków. Znaczek strzelca wyborowego i Wyborowego
spadochroniarza, i Wyborowego nurka i jeszcze znaczki z portretem pana
prezydenta, i jego zięcia, założyciela Legii, i jego syna oberszefa Legii...
i u każdego w kieszeni granat z gazem łzawiNocym, a jeżeli chociaż jeden z
tych bałwanów w porywie chuligańskiego entuzjazmu rzuci taki granat -
odezwie się karabin maszynowy na wieżyczce, karabiny maszynowe transportera,
automaty żołnierzy i będNo strzelać do tłumu, do tłumu, a nie do złotych
koszul. Legia formowała już szereg przed żołnierzami, wzdłuż szeregu biegał
machajNoc pałkNo Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor już z rozpaczNo zaczai
się oglNodać dookoła nie wiedzNoc co robić, ale wtedy oficerowi przyniesiono
z wartowni megafon. Oficer strasznie się ucieszył, nawet się uśmiechnNoł i
zaryczał piorunowym głosem, ale zdNożył tylko ryknNoć "Uwaga! Proszę
wszystkich zgromadzonych ...", kiedy megafon widocznie znowu się zepsuł,
oficer pobladł, dmuchnNoł w tubę, a Flamenco Juventa, który nawet
przygotował się do wysłuchania, ze zdwojonNo energiNo zaczNoł biegać i
wymachiwać pałkNo. Tłum nagle großnie zahuczał - wydawało się, że krzyknęli
wszyscy razem i ci którzy krzyczeli już przedtem, i ci którzy do tej pory
milczeli albo po prostu rozmawiali, albo płakali, albo modlili się i Wiktor
też zaczai krzyczeć nieprzytomny z przerażenia na myśl o tym co się zaraz
wydarzy. "Zabrać tych bałwanów! - krzyczał - Zabrać strażaków! To śmierć!
Nie wolno! Diana!" Nie wiadomo kto i co krzyczał W tłumie, ale tłum do tej
chwili nieruchomy, zaczai równomiernie kołysać się jak półmisek gigantycznej
galarety. Oficer upuścił megafon i zaczai cofać się do drzwi wartowni,
twarze żołnierzy pod hełmami stały się twarzami rozjuszonych zwierzNot, na
górze, na wieżyczce, nikt się już nie ruszał, wszyscy znieruchomieli przy
karabinie. I wtedy rozległ się Głos.
Był jak grzmot, dobiegał ze wszystkich stron jednocześnie i od razu
zagłuszył wszystkie pozostałe dßwięki. Był spokojny, nawet melancholijny,
pobrzmiewało w nim bezgraniczne znudzenie, bezgraniczna pobłażliwość, jakby
przemawiał ktoś ogromny, wyniosły, stojNocy tyłem do natrętnego tłumu, ktoś
kto mówi przez ramię oderwany na chwilę od ważnych spraw z powodu
irytujNocych głupstw.
- Przestańcie wreszcie krzyczeć - powiedział Głos. - Przestańcie
wymachiwać rękami i odgrażać się.
Czy to doprawdy takie trudne - przestać gadać i przez chwilę spokojnie
pomyśleć? Przecież świetnie wiecie, że wasze dzieci odeszły od was dlatego,
że same tego chciały, nikt ich nie zmuszał, nikt nie ciNognNoł za kołnierz.
Odeszły dlatego, że obrzydliście im doszczętnie i ostatecznie. One nie chcNo
już dłużej żyć tak jak żyjecie wy i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie
naśladować swoich przodków i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one
uważajNo inaczej. Nie chcNo wyrosnNoć na pijaków i rozpustników, ludzi
małodusznych, konformistów i niewolników, nie chcNo, żeby zdobiono z nich
przestępców, nie chcNo waszych rodzin i waszego państwa.
Głos umilkł na chwilę. Przez całNo minutę nie było słychać ani jednego
dßwięku - tylko jakiś szelest, jakby szeleściła mgła pełznNoc nad ziemiNo.
Potem Głos przemówił znowu:
- Możecie być zupełnie spokojni o swoje dzieci. Będzie im dobrze -
lepiej niż z wami i znacznie lepiej, niż wam samym. Dzisiaj nie mogNo was
przyjNoć, ale od jutra - przychodßcie. W Końskiej Dolinie zostanie
przygotowany Dom Spotkań i od trzeciej po południu możecie przychodzić
choćby codziennie. Codziennie o pół do trzeciej z placu miejskiego będNo
odchodzić trzy autobusy. To za mało, w każdym razie na jutro - niech wasz
burmistrz zatroszczy się o dodatkowy transport.
Głos zamilkł znowu. Tłum stał nieruchomym murem. Ludzie jakby bali się
poruszyć.
- Tylko weßcie pod uwagę - ciNognNoł Głos. - To od was samych zależy
czy dzieci zechcNo się z wami spotykać. W pierwszych dniach możemy jeszcze
je nakłonić, aby przychodziły na widzenia, nawet jeżeli nic będNo miały na
to ochoty... ale potem... to już jak tam się sami z nimi dogadacie. A teraz
rozejdßcie się Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzę,
pomyślcie, spróbujcie pomyśleć, co możecie dać swoim dzieciom. Przyjrzyjcie
się sobie. Wydaliście je na świat i okaleczacie je na swój obraz i
podobieństwo. Pomyślcie i o tym, ale teraz wracajcie do domów.
Tłum pozostał nieruchomy. Być może próbował myśleć. W każdym razie
Wiktor próbował. Były to oderwane myśli. Nawet nie myśli, lecz po prostu
strzępy wspomnień, fragmenty rozmów, głupia, umalowana twarz Loli. A może
jednak lepiej skrobankę? Po co nam to teraz... Ojciec z wargami drżNocymi z
wściekłości... Ja z ciebie zrobię człowieka, parszywy szczeniaku, skórę z
ciebie zedrę... Okazało się, że mam dwunastoletniNo córkę, czy możesz pomóc
mi jakoś jNo urzNodzić w mieście w przyzwoitym miejscu?... Irma z
ciekawościNo patrzy na rozmamłanego Roschepera... nie na Roschepera tylko na
mnie... właściwie jest mi nawet wstyd, ale co ona tam rozumie, smarkata?
Marsz na miejsce! Masz tu lalkę, ładna lalka? Jesteś jeszcze mała, dowiesz
się jak dorośniesz...
- No i dlaczego stoicie? - zapytał piorunowy Głos. - Odejdßcie!.
Nadleciał ciężki, zimny wiatr, uderzył w twarz i ucichł.
- No, idßcie już - powiedział Głos.
I ponownie nadleciał wiatr już prawie zupełnie materialny, jak ciężka
wilgotna dłoń, która legła na twarzy, popchnęła - i znikła. Wiktor otarł
policzki i zobaczył, że tłum się cofa. Ktoś głośno krzyknNoł, rozległy się
dßwięczNoce dość niepewnie nawoływania, wokół samochodów i autobusów
powstały niewielkie wiry. Ludzie zaczęli ze wszystkich stron wdrapywać się
do skrzyni ciężarówki, wszyscy poczęli się śpieszyć, rozpychać, tłoczyć w
drzwiach samochodów, niecierpliwie rozdzielać sczepione kierownicami rowery,
zawarczały silniki, wielu ludzi odchodziło pieszo, często oglNodajNoc się,
ale nie patrzyli ani na żołnierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na
transporter, który właśnie podjechał z łoskotem żelaza i stanNoł na
widocznym miejscu. Wiktor wiedział, dlaczego ludzie się odwracajNo i
dlaczego się śpieszNo, paliły go policzki i jeżeli czegokolwiek się bał, to
tego, że Głos znowu powie: "Idßcie"! i znowu ciężka wilgotna dłoń z odrazNo
legnie na jego twarzy.
Grupka kretynów w złotych koszulach wciNoż jeszcze niepewnie dreptała
przed bramNo, ale było ich już mniej, do pozostałych zaś podszedł oficer i
wrzasnNoł na nich - imponujNocy, pewny siebie, spełniajNocy przyjemny
obowiNozek i oni również cofnęli się, następnie zawrócili i powlekli precz,
zbierajNoc po drodze rzucone na ziemię szare, granatowe; ciemne płaszcze, i
oto już nie pozostała ani jedna złota plama, obok przejeżdżały autobusy,
samochody osobowe, a ludzie w skrzyni ciężarówki rozglNodali się
niespokojnie i pytali jeden drugiego: "Gdzie jest kierowca?"
Potem nie wiadomo skNod wynurzyła się Diana, Diana Gniewna stanęła na
stopniu, spojrzała w górę, po czym krzyknęła surowo: "Tylko do skrzyżowania!
Samochód jedzie do sanatorium!" i nikt nie ośmielił się zaprotestować,
wszyscy byli wyjNotkowo cisi i zgadzali się na wszystko. Teddy nie pojawił
się do kopca, prawdopodobnie zabrał się innym samochodem. Diana zakręciła i
pojechali znajomNo betonowNo szosNo mijajNoc grupy pieszych oraz
rowerzystów, a ich z kolei wyprzedzały przeciNożone samochody osobowe, z
jękiem przysiadajNoce na amortyzatorach. Deszcz nie padał, była tylko mgła i
mżył drobny kapuśniaczek. Deszcz zaczNoł się dopiero wtedy, kiedy Diana
podjechała do skrzyżowania, ludzie wysiedli, a Wiktor przesiadł się do
szoferki.
Oboje milczeli do samego sanatorium.
Diana od razu poszła do Roschepera - tak przynajmniej powiedziała -
Wiktor zaś zrzuciwszy płaszcz uwalił się na łóżko w swoim pokoju, zapalił
papierosa i zaczNoł gapić się w sufit. Być może godzinę, być może dwie, bez
przerwy palił, wiercił się na łóżku, wstawał, spacerował po pokoju,
bezmyślnie wyglNodał przez okno, zasuwał i odsuwał portiery, pil wodę z
kranu, ponieważ męczyło go pragnienie i znowu padał na łóżko.
...Upokorzenie, myślał. Tak, oczywiście. Bili po twarzy, wymyślali od
łobuzów, jak ostatniemu żebrakowi, ale pomimo wszystko to byli ojcowie i
matki, pomimo wszystko kochali swoje dzieci, mogli je bić, ale gotowi byli
oddać za nie życie, demoralizowali swoim przykładem, ale przecież
nieumyślnie, lecz przez swojNo ciemnotę,... matki rodziły je w bólach,
ojcowie karmili i ubierali, przecież byli dumni ze swoich dzieci, chwalili
się nimi, często je wyklinali, ale nie wyobrażali sobie bez nich życia... i
rzeczywiście, teraz ich życie zrobiło się puste, nic im przecież nie
zostało. Czy wolno więc traktować ich aż tak okrutnie, tak zimno, tak
pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na pożegnanie nakłaść po pysku...
...Czyżby naprawdę, u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozostało w
człowieku od zwierzęcia? Nawet macierzyństwo, nawet uśmiech Madonny, czułe,
serdeczne ręce podajNoce pierś niemowlęciu... Tak, oczywiście, instynkt i
cala religia zbudowana na instynkcie... pewnie całe nieszczęście polega na
tym, że tę religię próbuje się przenieść na wychowanie, to znaczy na takie
dziedziny, z którymi instynkty nie majNo już nic wspólnego, a jeżeli majNo,
to przynoszNo wyłNocznie szkodę... dlatego że wilczyca mówi wilczętom:
"KNosajcie jak ja" i to wystarczy, zajęczyca uczy swoje zajNoczki:
"Uciekajcie tak jak ja" i to także wystarczy, ale człowiek uczy swoje małe:
"Myśl tak jak ja" i to już jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki,
gady, zarazy, wszystko co kto chce, ale na pewno nie ludzie, co najmniej
nadludzie - jak oni to robiNo? Najpierw: "Przyjrzyj się, jak myśleli przed
tobNo, zobacz co z tego wyszło, wyszło niedobrze, dlatego, że to i to, a
powinno być tak i tak. Zobaczyłeś? A teraz zacznij myśleć sam, myśl co
zrobić, żeby nie wyszło to i to, tylko tak i tak". Tylko, że ja nie wiem,
czym jest to i to, i co to jest tak i tak, a w ogóle wszystko to już było,
wszystko to już wypróbowaliśmy, zrealizowali się poszczególni świetni
ludzie, ale przeważajNoce masy pchały się starNo drogNo, nigdzie nie
skręcajNoc, zwyczajnie, po naszemu... ZresztNo jak człowiek ma wychowywać
swoje małe, kiedy jego ojciec nie wychowywał go, tylko tresował: "KNosaj jak
ja, chowaj się tak jak ja", i tak samo tresował ojca dziad, dziada pradziad,
i dalej do tej pierwszej jaskini, do kosmatych nosicieli oszczepów,
pożeraczy mamutów. Żal mi tych bezwłosych potomków, żal mi ich, bo żal mi
samego siebie, ale tamci majNo to gdzieś, nie jesteśmy im w ogóle potrzebni,
nie zamierzajNo nas reedukować, nie zamierzajNo nawet burzyć starego świata,
stary świat ich nie interesuje, majNo swoje sprawy, a od starego świata
żNodajNo tylko jednego - żeby się od nich odczepił. Teraz stało się to
możliwe, teraz można handlować ideami, mamy teraz potężnych kupców idei, oni
będNo cię chronić, zapędzNo cały świat za druty kolczaste, żeby stary świat
ci nie przeszkadzał, będNo cię karmić, będNo cię pielęgnować... będNo w
sposób najbardziej ugrzeczniony ostrzyć topór, którym odrNobujesz gałNoß, na
której oni zasiadajNo błyskajNoc orderami i szamerunkami.
...I do diabła, to jest na swój sposób wspaniałe - wszystko już
wypróbowano, tylko tego jeszcze nie wypróbowano - zimny wychów bez słodkiego
szczebiotu, bez łez... chociaż co ja tu wymyślam, skNod mogę wiedzieć jak
wyglNoda to ich wychowanie... ale wszystko jedno - okrucieństwo i pogardę
widać gołym okiem... Nic im z tego nie wyjdzie, dlatego że - no dobrze,
intelekt, myślcie, uczcie się, analizujcie - ale co z rękami matki, czułymi
dłońmi, które kojNo ból i ogrzewajNo świat. I kłujNocy zarost ojca, który
bawi się w wojnę i w tygrysa, uczy się boksować, jest najsilniejszy i
wszystko wie? A przecież to też było! Nie tylko wrzaskliwe (albo ciche)
kłótnie rodziców, nie tylko pasek i pijany bełkot, nie tylko bezsensowne
targanie za uszy na zmianę z nagłym i niepojętym deszczem cukierków i
miedziaków na kino... ZresztNo, skNod ja mogę wiedzieć - może oni majNo
jakiś ekwiwalent tego dobrego, co zawiera w sobie macierzyństwo i
ojcostwo... jak Irma patrzyła na tego mokrzaka! jakim trzeba być, żeby na
ciebie tak patrzono... i w każdym razie ani Bol-Kunac, ani Irma, ani
pryszczaty nihilista - demaskator nigdy nie włożNo złotych koszul, a czy to
mało? Do diabla - niczego więcej od ludzi nie wymagam!
.. .Nie tak prędko, powiedział do siebie. Znajdß najważniejsze. Jesteś
z nimi, czy przeciwko nim? Jest jeszcze trzecie wyjście - mieć wszystko w
nosie. Ale mnie nie jest wszystko jedno. Ach, jak ja bym chciał być
cynikiem, jak łatwo, prosto i przyjemnie jest być cynikiem!... no, coś
takiego - przez całe życie robiNo ze mnie cynika, starajNo się, nie żałujNoc
sił i środków, kuł, najpiękniejszych frazesów, papieru, nie żałujNo pięści,
nie żałujNo ludzi, niczego im nie żal, żebym tylko został cynikiem - a ja
nic... No dobrze, już dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywiście
przeciw - nie znoszę lekceważenia, nienawidzę elit, nienawidzę wszelkiej
nietolerancji, i nie lubię, och, jak ja nie lubię, kiedy mnie bijNo po
mordzie i wyganiajNo precz... I jestem za, ponieważ lubię ludzi mNodrych,
utalentowanych, nienawidzę głupców, nienawidzę tępaków, nienawidzę złotych
koszul, faszystów i jest jasne, że do niczego nie dojdę, zbyt mało o nich
wiem, a z tego co wiem, co widziałem sam, rzuca się w oczy raczej to, co złe
- okrucieństwo, pogarda, odczłowieczenie, wreszcie fizyczna szpetota... A w
rezultacie - z nimi jest Diana, którNo kochani, i Irma, którNo kocham, i
Golem, którego szanuję, i Bol-Kunac, i pryszczaty nihilista... a kto jest
przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare ścierwo, faszysta i demagog, i ta
sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda
w złotych koszulach, i Fawor... Co prawda, z drugiej strony - jest z nimi
ten wysoki zawodowiec, a także niejaki generał Pferd - nie znoszę generałów,
przeciwko zaś Teddy i z pewnościNo jeszcze wielu takich jak Teddy... Tak,
większościNo głosów niczego się tu nie rozwiNoże. To coś w rodzaju
demokratycznych wyborów - większość zawsze popiera łobuzów...
Około drugiej przyszła Diana, Diana Zwyczajna i Wesoła w ciasno
przepasanym białym fartuchu, uczesana i podmalowana.
- Jak idzie praca? - zapytała.
- Płonę - odpowiedział. - Spalam się, świecNoc innym.
- Fakt, dużo dymu. Choćbyś okno otworzył... Chcesz jeść?
- Tak, do diabła! - odparł Wiktor. Przypomniał sobie, że nie jadł
śniadania.
- Do diabła, w takim razie idziemy!
Zeszli do jadalni. Przy długich stołach, w solennym milczeniu chłeptali
dietetycznNo zupę "Bracia w sapiencji", poczerniali z fizycznego zmęczenia.
Gruby trener w opiętym granatowym swetrze chodził za ich plecami, klepał po
ramionach, targał im czupryny i uważnie zaglNodał do talerzy.
- Poznam cię teraz z pewnym człowiekiem - oznajmiła Diana. - Zjemy
razem obiad.
- Co to za jeden? - z niezadowoleniem zapytał Wiktor. Miał ochotę
milczeć przy jedzeniu.
- Mój mNoż - odrzekła Diana. - Mój były mNoż.
- Aha - powiedział Wiktor. - Aha. No cóż... Bardzo mi milo.
Co też przyszło jej do głowy, pomyślał smętnie. I komu to potrzebne.
Popatrzył żałośnie na Dianę, ale już zmierzali szybko do służbowego stolika
w kNocie sali. MNoż wstał na ich powitanie, żółtoskóry, garbatonosy, w
ciemnym garniturze i w czarnych rękawiczkach. Nie podał Wiktorowi ręki,
tylko skłonił się i powiedział niegłośno:
- Dzień dobry, cieszę się, że pana widzę.
- Baniew - przedstawił się Wiktor z fałszywNo serdecznościNo, która go
zawsze ogarniała na widok mężów.
- My się właściwie już znamy - stwierdził mNoż. - Jestem Zurtzmansor.
- Ach tak! - zawołał Wiktor. - Ależ oczywiście! Muszę się panu
przyznać, że moja pamięć... - zamilkł. - Chwileczkę - zapytał. - Jaki
Zurtzmansor?
- Paweł Zurtzmansor. Pan zapewne mnie czytał, a niedawno nadzwyczaj
energicznie walczył pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkaliśmy
się w jeszcze jednym miejscu w nader niemiłych okolicznościach... Może
usiNodziemy?
Wiktor usiadł. No dobrze, pomyślał. Niech tak będzie. To znaczy oni tak
wyglNodali bez przepasek. Kto by pomyślał? Pardon, ale gdzie jego "okulary"?
Zurtzmansor - nie wiedzieć czemu mNoż Diany, czyli garbonosy tancerz,
grajNocy tancerza, który gra tancerza, który tak naprawdę jest mokrzakiem,
albo nawet czterema mokrzakami naraz, albo nawet pięcioma, liczNoc razem z
restauracyjnym - Zurtzmansor nie miał "okularów", jakby rozpłynęły się po
całej twarzy barwiNoc jNo na latynoamerykański kolor. Diana z dziwnym,
nieomal macierzyńskim uśmiechem patrzyła to na niego, to na swojego męża. I
to było nieprzyjemne. Wiktor poczuł coś w rodzaju zazdrości, której do tej
pory nigdy nie doznawał, kiedy miał do czynienia z mężami. Kelnerka
przyniosła zupę.
- Dziękuję - automatycznie powiedział Wiktor. WziNoł łyżkę i zaczNoł
jeść nie czujNoc smaku. Zurtzmansor również jadł, spoglNodajNoc spode łba na
Wiktora - bez uśmiechu, ale z jakimś rozbawionym wyrazem twarzy. Rękawiczek
nie zdjNoł, ale sposób w jaki posługiwał się łyżkNo, w jaki łamał chleb,
używał serwetki, świadczył o starannym wychowaniu.
- To znaczy, że jednak jest pan tym sławnym Zurtzmansorem - stwierdził
Wiktor - filozofem...
- Obawiam się, że nie - odparł Zurtzmansor wycierajNoc wargi serwetkNo.
- Obawiam się, że z tym słynnym filozofem mam teraz zwiNozek nadzwyczaj
odległy.
Wiktor nie znalazł odpowiedzi i postanowił odłożyć rozmowę.
Ostatecznie, to nie ja jestem inicjatorem spotkania, nie ma co się pchać,
skoro on chciał się ze mnNo zobaczyć, to niech sam zaczyna... Przyniesiono
drugie danie. Nadzwyczaj uważnie Wiktor zaczai kroić mięso. Przy długich
stołach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szczękajNoc nożami i widelcami. A
przecież siedzę tu jak głupi, pomyślał Wiktor. Brat w sapiencji. Ona
prawdopodobnie kocha go do tej pory. Zachorował, musieli się rozstać, ale
ona nie chciała się rozstać, bo inaczej po co by jechała do tej dziury -
żeby wynosić nocniki Roschepera? I często się widujNo, on zakrada się do
sanatorium, zdejmuje opaskę i tańczy z niNo. Przypomniał sobie, jak oni
oboje tańczyli - dwa gołNobeczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to
obchodzi? Ale przecież jednak obchodzi. Co tu ukrywać - obchodzi. Tylko - co
mianowicie? Oni zabrali mi córkę, ale jestem o niNo zazdrosny nie jak
ojciec. Odebrali mi kobietę, ale jestem zazdrosny o Dianę nie jak mężczyzna.
.. O do diabła, skNod takie słowa! Zabrali kobietę, zabrali córkę... Córkę,
która zobaczyła mnie po raz pierwszy w dwunastym roku życia... czy może w
trzynastym. Kobietę, którNo znam kilka dni... Ale proszę - jestem zazdrosny
i to nie jak ojciec i nie jak mężczyzna. Tak, byłoby znacznie prościej,
gdyby on teraz powiedział: "Szanowny panie, wiem wszystko, splamił pan mój
honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?"
- Jak idzie praca nad artykułem? - zapytał Zurtzmansor.
- Nijak - odpowiedział Wiktor.
- Ciekawe byłoby go przeczytać - oznajmił Zurtzmansor.
- A czy pan wie co to ma być za artykuł?
- Tak, wyobrażam sobie. Ale pan przecież takiego artykułu nie napisze.
- A jeżeli będę musiał? Mnie generał Pferd nie obroni.
- Widzi pan - powiedział Zurtzmansor - taki artykuł na jakim zależy
burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet jeżeli będzie się pan
bardzo starać. IstniejNo ludzie, którzy automatycznie, niezależnie od
własnych chęci, transformujNo na swój sposób każde zadanie jakie, przed nimi
staje. Pan należy do takich ludzi.
- To ßle, czy dobrze? - spytał Wiktor.
- Z naszego punktu widzenia - dobrze. O osobowości człowieka wiadomo
bardzo mało, jeżeli nie liczyć tej części, na którNo składajNo się odruchy.
Co prawda, osobowość masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak
bardzo cenne sNo tak zwane osobowości twórcze, indywidualnie przetwarzajNoce
informację o rzeczywistości. PorównujNoc znane i dokładnie zbadane zjawisko
z odbiciem tego zjawiska w twórczości takiej jednostki, możemy wiele się
dowiedzieć o strukturze psychicznej przetwarzajNocej informację.
- A czy nie wydaje się panu, że brzmi to nieco obraßliwie? - zapytał
Wiktor. Zurtzmansor skrzywił się dziwacznie i spojrzał na Wiktora.
- Aha, rozumiem - odparł. - Twórca, a nie królik doświadczalny... Ale
widzi pan, wymieniłem tylko jednNo okoliczność, dzięki której jest pan dla
nas cenny. Inne okoliczności sNo powszechnie znane - to prawdziwa informacja
o obiektywnej rzeczywistości, mechanizm emocji, sposób pobudzania wyobraßni,
zaspokajanie potrzeby współprzeżywania... Właściwie chciałem panu pochlebić.
- Wobec tego czuję się pochlebiony - rzekł Wiktor. - Jednakże wszystkie
te rozważania nie majNo żadnego zwiNozku z pisaniem paszkwili. Bierzemy
ostatnie przemówienie pana prezydenta i przepisujemy je w całości, przy czym
słowa "wrogowie wolności" zamieniamy słowami "tak zwane mokrzaki", albo
"pacjenci krwawego lekarza", albo "wilkołakiz leprozorium"... i moja
psychika nie będzie w tej zabawie w ogóle uczestniczyć.
- To się panu tylko tak wydaje - zaprzeczył Zurtzmansor. - Przeczyta
pan przemówienie i na poczNotek okaże się, że jest skandalicznie napisane.
Mam na myśli jego stylistykę. Zacznie pan poprawiać styl, szukajNoc bardziej
precyzyjnych sformułowań, zacznie pracować wyobraßnia, zemdli pana od
zatęchłych słów, zechce pan je ożywić, zastNopić urzędowe łgarstwa żywymi
faktami i sam pan nawet nie zauważy, kiedy zacznie pan pisać prawdę.
- Być może - powiedział Wiktor. - W każdym razie nie mam teraz ochoty
na pisanie tego artykułu.
- A ma pan ochotę pisać coś innego?
- Tak - odparł Wiktor patrzNoc mu w oczy - z przyjemnościNo napisałbym,
jak dzieci odeszły z miasta. Nowego szczurołapa z Hamelin.
Zurtzmansor z zadowoleniem skinNoł głowNo.
- Świetny pomysł. Niech pan napisze.
Napisze, z goryczNo pomyślał Wiktor. Twoja mać. ale kto wydrukuje? Może
ty wydrukujesz?
- Diana - zapytał. - A czy nie można by się czegoś napić?
Diana wstała bez słowa i wyszła.
- A poza tym napisałbym z przyjemnościNo o skazanym mieście -
powiedział Wiktor. - I o niezrozumiałej aferze wokół leprozorium. I o złych
czarownikach.
- Ma pan pieniNodze?
- Na razie jeszcze mam.
- Chciałem pana zawiadomić, że prawdopodobnie zostanie pan laureatem
nagrody literackiej leprozorium za ubiegły rok. Na ostatnie okrNożenie
wyszedł pan razem z Tusowem, ale Tusow ma niniejsze szansę, to oczywiste.
Więc pieniNodze będzie pan miał.
- Ta - ak - powiedział Wiktor. - Coś takiego jeszcze mi się nie
zdarzyło. A dużo będzie tych pieniędzy?
- Ze trzy tysiNoce... Nie pamiętam dokładnie.
Wróciła Diana i nadal bez słowa postawiła na stole butelkę i jednNo
szklankę.
- Daj jeszcze jednNo szklankę - poprosił Wiktor.
- Ja nie będę pić - oznajmił Zurtzmansor.
- Właściwie ja... Hm..
- Ja też nie będę - powiedziała Diana.
- To za "Nieszczęście"? - zapytał Wiktor nalewajNoc.
- Tak. I za "Kotkę". Tak, że na trzy miesiNoce będzie pan miał spokój.
A może na mniej?
- Na jakieś dwa miesiNoce - odparł Wiktor. - Ale nie o to chodzi... A
więc - chciałbym zwiedzić wasze leprozorium.
- Oczywiście - rzekł Zurtzmansor. - Wręczenie nagrody odbędzie się
właśnie tam. Tylko, że się pan rozczaruje. Żadnych cudów nie będzie. Będzie
dzień wolny od pracy. Około dziesięciu domków i pawilon szpitalny.
- Pawilon szpitalny - powtórzył Wiktor. - I kogóż tam u was leczNo?
- Ludzi - odpowiedział Zurtzmansor z dziwnNo intonacjNo. UśmiechnNoł
się i nagle coś dziwnego stało się z jego twarzNo. Prawe oko było puste i
zjechało do podbródka, usta zrobiły się trójkNotne, lewy policzek razem ż
uchem odpadł od czaszki i zawisł. Trwało to zaledwie mgnienie oka. Dianie
wypadł z ręki talerz, Wiktor machinalnie popatrzył za siebie, a kiedy
ponownie spojrzał na Zurtzmansora, ten był już jak poprzednio - żółty i
uprzejmy. Tfu, tfu, tfu, powiedział w myśli Wiktor. Precz, duchu nieczysty.
A może mi się tylko wydało? Spiesznie wyciNognNoł paczkę papierosów, zapalił
i wbił wzrok w szklankę. "Bracia w sapiencji" z wielkim hałasem wstawali od
stołów i ruszyli do wyjścia przekrzykujNoc się donośnie. Zurtzmansor
powiedział:
- A w ogóle chcielibyśmy, żeby czuł się pan bezpiecznie. Nie powinien
się pan niczego obawiać. Zapewne domyśla się pan, że nasza organizacja
zajmuje określone położenie i cieszy się określonymi przywilejami. Wiele
robimy, więc na wiele się nam pozwala. Pozwala się nam na doświadczenia z
klimatem, pozwala się przygotowywać tych, którzy nas zastNopiNo... i tak
dalej. Nie warto specjalnie się rozwodzić. Niektórzy panowie sNodzNo, że
pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z błędu. - Zamilkł na chwilę.
- Proszę pisać o czym pan chce i jak pan chce, nie zwracajNoc uwagi na
szczekajNoce psy. Jeśli będzie pan miał kłopoty z wydawcami, albo kłopoty
finansowe, pomożemy panu. W ostateczności, będziemy pana sami wydawać.
Oczywiście dla siebie. Tak, że ulubione minogi ma pan zapewnione.
Wiktor wypił i pokręcił głowNo.
- Jasne - stwierdził. - Znowu się mnie kupuje.
- Można to i tak nazwać - odparł Zurtzmansor. - Najważniejsze, żeby pan
wiedział - istnieje pewien kontyngent czytelników, powiedzmy, chwilowo
niezbyt liczny, który jest niezmiernie zainteresowany pańskNo pracNo. Jest
pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny właśnie taki, jaki pan jest.
Niepotrzebny jest nam Baniew - nasz zwolennik i nasz piewca, dlatego też
niech pan nie łamie sobie głowy zastanawiajNoc się, po czyjej jest pan
stronie. Niech pan będzie po swojej stronie, jak zresztNo przystoi twórczej
jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba.
- WyjNotkowo ulgowe warunki - oznajmił Wiktor. - Carte blanche i w
perspektywie hałdy marynowanych minog. W perspektywie oraz w sosie
musztardowym. Jakaż więc wdowa powiedziałaby mi "nie"? Zurtzmansor, czy
zdarzyło się panu kiedykolwiek zaprzedawać duszę i pióro?
- Tak, naturalnie - odpowiedział Zurtzmansor. - I wie pan, płacono mi
skandalicznie mało. Ale to było tysiNoc lat temu i na innej planecie - znowu
umilkł na chwilę. - Nie ma pan racji, Baniew - rzekł. - My pana nie
kupujemy. Po prostu chcemy, żeby pan pozostał samym sobNo, obawiamy się, że
pana złamiNo. Wielu przecież już złamali... Wartości moralne nie sNo na
sprzedaż. Można je zniszczyć, ale nie kupić. Każda określona wartość moralna
potrzebna jest tylko jednej stronie, jej kradzież lub kupowanie pozbawione
jest sensu. Pan prezydent uważa, że kupił malarza R. Kwadrygę. To pomyłka.
Pan prezydent kupił chałturszczyka R. Kwadrygę, ale malarz przeciekł mu
między palcami i umarł. A my nie chcemy, żeby Baniew przeciekł między
palcami komukolwiek, nawet nam, i umarł jako pisarz. Nam sNo potrzebni
artyści, a nie propagandyści.
Wstał. Wiktor również wstał czujNoc niezręczność i dumę, nieufność i
poniżenie, rozczarowanie i odpowiedzialność, i coś jeszcze w czym chwilowo
nie umiał się zorientować.
- Było mi miło porozmawiać z panem - powiedział Zurtzmansor. - Życzę
powodzenia w pracy.
- Do widzenia - odparł Wiktor.
Zurtzmansor lekko się skłonił i odszedł z uniesionNo głowNo długim,
pewnym krokiem. Wiktor patrzył w ślad za nim.
- Właśnie za to cię kocham - stwierdziła Diana. Wiktor padł na krzesło
i sięgnNoł po butelkę.
- Za co? - zapytał z roztargnieniem.
- Za to, że im jesteś potrzebny. Za to, że ty, dziwkarz, pijaczyna,
awanturnik, niechluj i łajdak pomimo wszystko jesteś potrzebny takim
ludziom.
Przechyliła się przez stół i pocałowała Wiktora w policzek. To była
jeszcze jedna Diana - Diana KochajNoca - o olbrzymich suchych oczach, Maria
z Magdali, Diana PatrzNoca z Dołu do Góry.
- Też mi coś - wymamrotał Wiktor. - Intelektualiści... Kacyki na
godzinę. Ale to były tylko słowa. Bo tak naprawdę nie było to takie proste.
Wiktor wrócił do hotelu następnego dnia po śniadaniu. Na pożegnanie
Diana dała mu kobiałkę - ze stołecznych szklarni przysłano dla Roschepera
pół puda truskawek i Diana rozsNodnie zdecydowała, że Roscheper nawet przy
swojej anormalnej żarłoczności nie da rady sam wszystkiego pochłonNoć.
Posępny portier otworzył drzwi Wiktorowi. Wiktor poczęstował go
truskawkami, portier wziNoł kilka jagód, włożył do ust, pożuł niczym chleb i
powiedział:
- Okazuje się, że mój szczeniak wszystkim tam u nich kręcił.
- Dlaczego pan tak o nim mówi - zaprotestował Wiktor. - To znakomity
chłopak. MNodry i bardzo dobrze wychowany.
- No bo lałem go ile wlezie! - rzekł portier odzyskujNoc rezon. -
Starałem się... - znowu sposępniał. - SNosiedzi żyć nie dajNo. - oznajmił. -
A co ja mogłem? O niczym nie wiedziałem.
- Niech pan ich pośle do diabła - poradził Wiktor. - Oni tak z zawiści,
a pański chłopak jest rewelacyjny. Ja na przykład bardzo jestem rad, że
przyjaßni się z mojNo córkNo.
- Ha! - powiedział portier, znowu odzyskujNoc ducha. - To może kiedyś
się spokrewnimy?
- A co - odparł Wiktor. - To nawet bardzo możliwe... - wyobraził sobie
Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwilę śmieli się i żartowali.
- Nie słyszał pan wczoraj strzelaniny? - zapytał portier.
- Nie - odparł Wiktor i stał się czujny. - Bo co?
- Tak wyszło - powiedział portier - znaczy, kiedy my wszyscy
rozeszliśmy się, niektórzy, znaczy, zostali. Dobrało się paru chojraków,
przecięli druty i - do środka. Na karabiny maszynowe.
- O do diabła - rzekł Wiktor.
- Sam nie widziałem - stwierdził portier. - Tak ludzie opowiadajNo. -
Rozejrzał się na boki, kiwnNoł na Wiktora i powiedział mu szeptem na ucho: -
Nasz Teddy też tam był, dostał kulkę. Ale to nic poważnego. Teraz kuruje się
w domu.
- Paskudna historia - wymamrotał Wiktor zmartwiony.
Poczęstował truskawkami recepcjonistę, wziNoł klucz i poszedł do
siebie. Nie rozbierajNoc się wykręcił numer Teddyego. Synowa Teddyego
zakomunikowała, że na ogół nie jest ßle, przestrzelili mu mięsień, leży na
brzuchu, przeklina i chla wódę. Ona zaś wybiera się dzisiaj do Domu Spotkań
zobaczyć syna. Wiktor poprosił, żeby przekazała Teddyemu pozdrowienia,
obiecał, że wpadnie i odłożył słuchawkę. Powinien jeszcze zadzwonić do Loli,
ale kiedy wyobraził sobie tę rozmowę, krzyki, wyrzuty - nie zadzwonił.
ZdjNoł płaszcz, popatrzył na truskawki, zszedł do kuchni i wyprosił butelkę
śmietanki. Kiedy wrócił, w pokoju siedział Pawor.
- Dzień dobry - powiedział Pawor z oślepiajNocym uśmiechem.
Wiktor podszedł do stołu, wysypał truskawki do miski, zalał śmietankNo,
posypał cukrem i usiadł.
- No, dzień dobry, dzień dobry - odparł ponuro. - Ma pan mi coś do
powiedzenia?
Nie miał ochoty patrzeć na Pawora. Po pierwsze Pawor był kanaliNo, a po
drugie okazuje się, że nie jest przyjemnie patrzeć na człowieka, którego się
zakapowało. Nawet jeżeli to kanalia i nawet jeżeli zakapowałeś go z
najszlachetniejszych pobudek.
- Wiktorze, proszę mnie wysłuchać - odezwał się Pawor. - Jestem gotów
przeprosić pana. Obaj zachowywaliśmy się idiotycznie - ale ja chyba
bardziej. To wszystko z powodu służbowych kłopotów. Szczerze proszę o
wybaczenie. Byłoby mi diabelnie przykro, gdybyśmy pogniewali się na siebie z
powodu takiego głupstwa.
Wiktor zamieszał truskawki łyżeczkNo i zaczNoł jeść.
- Jak Boga kocham, ostatnio mi się nie wiedzie - ciNognNoł Pawor dalej
- jestem zły na cały świat. Nikt mi nie współczuje, nikt nie pomaga, ta
świnia burmistrz wciNognNoł mnie w brudnNo aferę...
- Panie Summan - powiedział Wiktor. - Niech pan nie udaje idioty.
Nießle pan potrafi udawać, ale ja na szczęście rozszyfrowałem pana i
studiowanie pana aktorskich talentów nie sprawia mi żadnej przyjemności. Nie
chciałbym sobie psuć apetytu, więc może pan sobie pójdzie.
- Wiktorze - rzekł Pawor z wyrzutem. - Przecież jesteśmy dorośli. Nie
można przecież przywiNozywać takiej wagi do gadania przy stole. Czyżby pan
uwierzył, że te głupstwa, które wygadywałem, to moje poglNody? Migrena,
przykrości, katar... Czego można wymagać od człowieka w takiej sytuacji?
- Można wymagać, żeby człowiek nie bił mnie z tyłu kastetem po głowie -
wyjaśnił Wiktor. - A jeżeli już bije - różnie bywa na świecie - żeby potem
nie udawał przyjaciela.
- Ach więc o to chodzi - odparł Pawor z zadumNo. Jego twarz
niespodziewanie jakby zmizerniała. - Niech pan posłucha, wszystko panu
wytłumaczę. To był czysty przypadek. Nie miałem pojęcia, że to pan. A poza
tym... Sam pan przecież powiedział, że różnie bywa.
- Panie Summan - oznajmił Wiktor oblizuj Noc łyżkę. - Nigdy nie
przepadałem za ludßmi pańskiej profesji. Jednego nawet zastrzeliłem - był
bardzo odważny w sztabie, kiedy oskarżał oficerów o nielojalność, ale kiedy
go posłano na pierwszNo linię... Więc niech się pan wynosi.
Jednakże Pawor nie wyniósł się. Zapalił papierosa, założył nogę na nogę
i rozwalił się w fotelu. Jasne - chłop jak dNob, na pewno zna karate, w
kieszeni ma kastet... Dobrze byłoby się rozzłościć... Czego on, jak Boga
kocham, psuje mi apetyt...
- Widzę, że pan dużo wie - stwierdził Pawor. - To niedobrze. Mam na
myśli - dla pana. No, dobra. Jednego tylko pan nie wie, że ja osobiście
szczerze pana lubię i szanuję. Niech się pan nie wzdryga i nie udaje, że
zbiera się panu na wymioty. Mówię serio. Z przyjemnościNo gotów jestem
wyrazić ubolewanie z powodu incydentu z kastetem. Przyznaję nawet, że
wiedziałem kogo biję, ale nie miałem innego wyjścia. Za rogiem leży jedyny
świadek, atu jeszcze pan nadszedł... No więc jedyne co mogłem zrobić, to
uderzyć pana możliwie delikatnie i tak zresztNo zrobiłem. Za co jak
najszczerzej przepraszam.
Pawor wykonał arystokratyczny gest. Wiktor patrzył na niego nawet z
niejakiego rodzaju ciekawościNo. W sytuacji tej było coś nowego, coś czego
jeszcze nigdy nie doświadczył i co nawet trudno było sobie wyobrazić.
- Jednakże przepraszać za to, że jestem funkcjonariuszem wiadomego
departamentu - mówił dalej Pawor - nie mogę i zresztNo nie chcę, mówiNoc
szczerze. Proszę sobie nie wyobrażać, że tam u nas zebrali się sami
dusiciele wolnej myśli i łajdaki karierowicze. Tak - pracuję w
kontrwywiadzie. Tak - wykonuję brudnNo robotę. Tylko że każda robota jest
brudna, czysta robota nie istnieje. Pan w swoich powieściach przedstawia
podświadomość, swoje sławetne libido, no a ja to robię inaczej... O
szczegółach panu nie opowiem, bo nie mogę, zresztNo, sam pan się pewnie
wszystkiego domyśla. Tak, śledzę leprozorium, nienawidzę tych mokrych
stworów, boję się ich - i nie tylko o siebie się boję, boję się o wszystkich
ludzi, którzy sNo coś warci. O pana na przykład. Przecież pan ni cholery nie
rozumie. Wolny artysta, człowiek emocji, ach, och - i koniec rozmowy. A tu
chodzi o losy systemu. Albo, jeżeli pan woli - o losy ludzkości. Nie podoba
się panu prezydent - dyktator, tyran, idiota... Ale nadciNoga taka
dyktatura, jaka się wam, wolnym artystom, nawet nie śniła. Wczoraj w
restauracji nagadałem głupstw, ale było w tym racjonalne ziarno - człowiek
jest zwierzęciem anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, jeżeli system nie
będzie wystarczajNoco mocny. A więc pańskie ulubione mokrzaki proponujNo
takNo dyktaturę, że dla zwykłego człowieka po prostu nie będzie już miejsca.
Pan myśli, że jeśli ktoś cytuje Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki
człowiek patrzy na pana i widzi jedno wielkie gówno, i wcale mu pana nie
żal, dlatego że i według Hegla jest pan gównem i według Zurtzmansora także
gównem. Gównem zdefiniowanym. A to co się znajduje poza granicami tej
definicji - już go nie interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego
ograniczenia - no, nawymyśla panu, no, w ostatecznym wypadku każe posadzić,
ale potem wypuści z okazji święta narodowego i pełen najlepszych uczuć
jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor popatrzy na pana przez lupę
i zakwalifikuje - psie gówno nie nadajNoce się do niczego - i wnikliwie
kierowany wielkim intelektem, przemyśleniami światowej filozofii, strzepnie
brudnNo ścierkNo do wiadra na śmiecie i zapomni, że pan kiedyś istniał...
Wiktor aż przestał jeść. To było dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor
denerwował się, wargi mu drżały, z twarzy odpłynęła krew, nawet oddychał z
trudem. Wyraßnie wierzył w to co mówił, w jego oczach zastygło przerażajNoce
widmo straszliwego świata. No, no powiedział do siebie Wiktor ostrzegawczo.
To przecież wróg, oprawca. To przecież aktor, próbuje cię kupić za złamany
szelNog... Nagle zrozumiał, że ze wszystkich sił stara odepchnNoć się od
Pawora. To przecież urzędnik, nie zapominaj o tym. Z definicji nie może
kierować się ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie. KażNo
mu bronić mokrzaków - będzie ich bronić. Znam te ścierwa, niejednego już
widziałem...
Pawor wziNoł się w garść i uśmiechnNoł.
- Wiem co pan myśli - powiedział. - Na pańskiej twarzy widać jak próbuj
e pan odgadnNoć - czego ten typ się przyczepił, czego ode mnie chce. Proszę
więc sobie wyobrazić, że niczego od pana nie chcę. Po prostu szczerze pragnę
pana ostrzec, żeby pan się zorientował w sytuacji i stanNoł po właściwej
stronie... - boleściwie wyszczerzył zęby. - Nie chcę, żeby pan stał się
zdrajcNo ludzkości. Potem ocknie się pan - i będzie za póßno... Nie mówię
już o tym, że w ogóle powinien się pan stNod wynieść i przyszedłem tu, by
pana do tego namówić. NadchodzNo ciężkie czasy, zwierzchność jest w stadium
służbowej gorliwości, niektórym dano do zrozumienia, że niby kiepsko
pracujecie, panowie, jakieś nieporzNodki... Ale to jeszcze drobiazg, o tym
jeszcze porozmawiamy. Ja chcę, żeby pan zrozumiał to, co najważniejsze. A
najważniejsze to nie to, co będzie jutro. Jutro oni jeszcze będNo siedzieć u
siebie za drutem kolczastym pod strażNo tych kretynów... - znowu wyszczerzył
zęby. - Ale za jakieś dziesięć lat...
Wiktor już nie dowiedział się, co będzie za dziesięć lat. Drzwi otwarły
się bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych płaszczach i Wiktor od
razu wiedział co to za jedni. Automatycznie ścisnęło go w dołku i pokornie
wstał, czujNoc mdłości i bezsilność. Ale powiedziano mu: "Siadać, a
Faworowi": "Wstać".
- Pawor Summan, jest pan aresztowany.
Pawor, biały, nawet jakoś niebieskawo biały jak odciNogane mleko, wstał
i powiedział ochryple.
- Nakaz.
Pokazali mu jakiś papierek i kiedy patrzył na ten świstek niewidzNocymi
oczami, ujęli go pod łokcie, wyprowadzili i zamknęli za sobNo drzwi. Wiktor
nadal siedział jakby wypuszczono z niego powietrze, patrzył na miskę z
truskawkami i powtarzał sobie: "niech się zagryzajNo wzajemnie, niech się
zagryzajNo..." WciNoż czekał na odgłos zapuszczanego silnika na ulicy i stuk
drzwi, ale się nie doczekał. Wtedy zapalił i czujNoc, że już dłużej nie może
tak siedzieć, czujNoc, że musi z kimś porozmawiać, zapomnieć, albo
ostatecznie napić się z kimś wódki, wyszedł na korytarz. InteresujNoce,
skNod wiedzieli, że on jest u mnie. Nie, to wcale nie jest interesujNoce.
Nic interesujNocego w tym nie ma... Na klatce schodowej majaczył wysoki
profesjonalista. Było tak niezwyczajnie widzieć go samego, że Wiktor
obejrzał się i rzeczywiście - w kNocie na kanapie siedział młody mężczyzna z
teczkNo i rozkładał gazetę.
- A, otóż i on - powiedział wysoki. Młody mężczyzna spojrzał na
Wiktora, wstał i zaczai składać gazetę. - Właśnie wybierałem się do pana -
powiedział wysoki. - Ale jeżeli już tak wyszło, chodßmy do nas, tam będzie
spokojniej.
Wiktorowi było wszystko jedno dokNod pójdzie, więc pokornie powlókł się
na drugie piętro. Wysoki
dłuższNo chwilę otwierał drzwi numer trzysta dwanaście. Miał cały pęk
kluczy i zdaje się, wypróbował je wszystkie. Tymczasem Wiktor i młody
człowiek w okularach stali obok siebie, i młody człowiek miał bardzo
znudzony wyraz twarzy, Wiktor zaś zastanawiał się, co by się stało, gdyby
dać mu teraz w łeb. wyrwać teczkę i pobiec korytarzem. Potem weszli do
środka i młody człowiek natychmiast wyszedł do sypialni po lewej stronie, a
wysoki powiedział do Wiktora: "Chwileczkę" i oddalił się do sypialni po
prawej stronie. Wiktor usiadł przy stole ze szlachetnego drewna i zaczNoł
wodzić palcem po szorstkich kółkach pozostawionych na politurze przez
szklanki i kieliszki. KrNożków było mnóstwo, ze stołem nikt się nie cackał,
nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, kładziono na nim zapalone papierosy
i co najmniej raz strzNośnięto atrament z pióra. Potem ze swojej sypialni
wyszedł młody człowiek - tym razem bez teczki i marynarki, w domowych
kapciach, z gazetNo w jednej ręce i pełnNo szklankNo w drugiej. Usiadł w
swoim fotelu pod lampNo i natychmiast ze swojej sypialni pojawił się wysoki
z tacNo, którNo postawił na stole. Na tacy stała zaczęta butelka szkockiej,
szklanka i leżało spore, kwadratowe pudełko.
- Najpierw formalności - powiedział wysoki. - Chociaż nie, najpierw
druga szklanka - rozejrzał się, wziNoł z biurka szklany kubeczek na ołówki,
zajrzał do niego, wytrzNosnNoł, dmuchnNoł i postawił na tacy. - A więc
formalności - powtórzył.
Wyprostował się, stanNoł w postawie zasadniczej i surowo wybałuszył
oczy. Młody człowiek odłożył gazetę, wstał również, ze znudzeniem patrzNoc w
ścianę. Wtedy Wiktor podniósł się również.
- Wiktorze Baniew! - przemówił wysoki urzędowo wzniosłym tonem. -
Szanowny panie! W imieniu i na specjalne polecenie pana prezydenta, mam
zaszczyt wręczyć panu medal "Srebrnej Koniczyny drugiej klasy" w nagrodę za
szczególne usługi okazane departamentowi, który mam honor tu reprezentować!
Otworzył granatowe pudełko, uroczyście wyjNoł z niego medal na białej
wstNożeczce z mory i zaczNoł przypinać go do piersi Wiktora. Młody człowiek
zareagował grzecznymi oklaskami. Następnie wysoki wręczył Wiktorowi
legitymację i pudełko, uścisnNoł mu dłoń, cofnNoł się o krok, przez chwilę z
zachwytem kontemplował i też zaklaskał. Wiktor, czujNoc się jak idiota,
również zaczNoł klaskać.
- A teraz trzeba to oblać - oznajmił wysoki
Wszyscy usiedli. Wysoki rozlał whisky, sobie wziNoł kubeczek na ołówki.
- Zdrowie kawalera "Koniczyny"! - powiedział.
Wszyscy ponownie wstali, wymienili uśmiechy, wypili i znowu usiedli.
Młody człowiek w okularach natychmiast wziNoł gazetę i zasłonił się niNo.
- Trzeciej klasy, zdaje się, już pan ma - rzekł wysoki. Teraz tylko
jeszcze pierwsza i będzie pan pełnym kawalerem. Bezpłatne przejazdy i tak
dalej. Za co panu dali ten pierwszy?
- Nie pamiętam - odparł Wiktor. - Coś tam było, pewnie zabiłem kogoś...
A, przypomniałem sobie. To za kitchegański przyczółek.
- O! - rzucił wysoki i znowu rozlał whisky. - A ja na wojnie nie byłem.
Nie zdNożyłem.
- Miał pan szczęście - stwierdził Wiktor. Wypili. - MówiNoc między
nami, nie mam pojęcia za co dostałem ten medal.
- Przecież powiedziałem - za szczególne zasługi.
- Za Summana, czy jak? - zapytał Wiktor, uśmiechajNoc się gorzko.
- Niech pan przestanie! - rzekł wysoki. - Jest pan przecież ważnNo
osobistościNo, przecież tam, w kołach. .. - niejasno pomachał rękNo dookoła
ucha.
- W jakich znowu kołach... - powiedział Wiktor.
- Wiemy, wiemy! - figlarnie zawołał wysoki. - Wszyscy wiemy. Generał
Pferd, generał Pukki, pułkownik Bambarcha... Brawo.
- Pierwszy raz słyszę - odparł Wiktor nerwowo.
- RozpoczNoł sprawę pułkownik. Nikt, jak pan sam rozumie, nie
protestował - ja myślę! No, a potem generał Pferd był z raportem u
prezydenta i podsunNoł mu wniosek na pana... - Wysoki roześmiał się. -
Podobno było niezłe kino. Stary wrzeszczał: "Jaki Baniew? Kuplecista? Za
nic!" Ale generał do niego, tak surowo: "Trzeba tak, wasza magnificencjo!"
Słowem udało się. Staruszek nawet się wzruszył, dobra, powiada, przebaczam.
Co tam między wami zaszło?
- Nic takiego - niechętnie odpowiedział Wiktor. - Posprzeczaliśmy się
na temat literatury.
- Rzeczywiście pisze pan ksiNożki? - zapytał wysoki.
- Tak. Jak pułkownik Lawrence.
- I jak, przyzwoicie płacNo?
- Też będę chyba musiał spróbować - oznajmił wysoki. - Tylko, że
ciNogle nie mam czasu. To jedno, to drugie...
- Tak, czasu brakuje - zgodził się Wiktor. Przy każdym ruchu medal
kiwał się i stukał po żebrach. Wrażenie było takie, jak przy kataplazmach.
Że jak się zdejmie, od razu będzie lżej. - Wie pan - rzekł wstajNoc - ja już
sobie pójdę. Najwyższy czas. Najwyższy czas.
Wysoki natychmiast się poderwał.
- Do widzenia - powiedział.
- Do widzenia.
- Mam honor pożegnać - skłonił się wysoki. Młody człowiek w okularach
opuścił gazetę i skłonił się.
Wiktor wyszedł na korytarz i natychmiast zdarł z siebie medal. Miał
okropnNo ochotę wrzucić go do kosza na śmiecie, ale się powstrzymał i
wsadził go do kieszeni. Zszedł na dół do kuchni, wziNoł butelkę dżinu, a
kiedy wracał, recepcjonista oznajmił:
- Panie Baniew, dzwonił do pana pan burmistrz. Nie było pana w pokoju i
ja...
- Czego chciał? - ponuro zapytał Wiktor.
- Prosił, żeby pan do niego niezwłocznie zadzwonił. Idzie pan do
siebie? Jeżeli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz...
- Proszę mu powiedzieć, żeby mnie pocałował w dupę - odparł Wiktor. -
Teraz wyłNoczę u siebie telefon, a jeżeli on zadzwoni proszę mu właśnie tak
powtórzyć: pan Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, żeby pan,
panie burmistrzu, pocałował go w dupę.
ZamknNoł się w swoim pokoju, wyłNoczył telefon i z jakiegoś powodu
przykrył go poduszkNo. Potem usiadł przy swoim stole, nalał dżinu i nie
rozwadniajNoc go, wypił duszkiem całNo szklankę. Dżin sparzył gardło i
przełyk. Wtedy złapał łyżkę i zaczNoł zjadać truskawki ze śmietankNo nie
wiedzNoc co robi. Mam dosyć, mam dosyć, myślał. Nic nie chcę, ani orderów,
ani honorariów, ani waszej jałmużny, nie potrzeba mi waszej opieki, ani
waszej nienawiści, ani waszej miłości, zostawcie mnie samego, mam po uszy
siebie samego, nie wplNotujcie mnie w wasze afery.... ŚcisnNoł rękami głowę,
żeby nie widzieć przed sobNo sinawobiałej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i
bezlitosnych pysków w jednakowych płaszczach. Generał Pferd z wami, generał
Buttock, generał Arschmann razem z waszymi uściskami i orderami, i
Zurtzmansor z odklejonNo twarzNo... WciNoż próbował zrozumieć, co mu to
przypomina. Wypił jeszcze pół szklanki i zrozumiał, że w konwulsjach zwija
się na dnie okopu, a ziemia wywraca się pod nim, całe warstwy geologiczne,
gigantyczne masy granitu, bazaltu, lawy wypierajNo się wzajemnie, jęczNoc z
wysiłku wypuczajNo się, wybrzuszajNo i przy okazji, nie zwracajNoc uwagi,
wyciskajNo go na górę, coraz wyżej, wyduszajNo z okopu, wznoszNo nad
ziemiNo, a czasy sNo ciężkie, władza ma atak służbowej gorliwości, zwrócono
uwagę, że kiepsko pracujecie, a on tu na widoku, goluteńki zasłania oczy
rękami, wypchnięty z okopu. Opaść by na dno, myślał. Opaść by na samo dno,
żeby nikt nie słyszał i nie widział. Opaść by na dno jak łódß podwodna i
ktoś mu podpowiedział: uciec radarom. Tak, tak. Opaść by na dno jak łódß
podwodna, uciec radarom. I nikomu nie dać znać o sobie. Nie ma mnie, nie ma.
Milczę. Sami się wygrzebujcie. Boże, dlaczego w żaden sposób nie mogę zostać
cynikiem? Opaść by na dno jak łódß podwodna, uciec radarom, leżeć i spać.
Opaść by na dno jak łódß podwodna, powtarzał, swoich sygnałów nigdzie nie
słać. Poczuł już rytm, i od razu przyszło: dość mam po uszy, po czubek
głowy. Wszystko mi zbrzydło. Zbrzydło mi do dna... Nadal sobie dżinu i
wypił. Wódka, gitara, muzyka, pieśń, opaść by na dno jak łódß podwodna...
Gdzie jest banjo, pomyślał. Gdzie ja podziałem banjo? Wlazł pod łóżko i
wyciNognNoł banjo. Mam was wszystkich gdzieś, pomyślał. Och, do jakiego
stopnia mam was gdzieś! Opaść by na dno jak łódß podwodna, uciec radarom.
Rytmicznie uderzał po strunach i w tym rytmie poczNotkowo stół, a następnie
cały świat zaczai przytupywać i poruszać ramionami. Wszyscy generałowie i
pułkownicy, wszyscy mokrzy ludzie z odpadajNocymi twarzami, wszystkie
departamenty bezpieczeństwa, wszyscy prezydenci i Pawor Summan, któremu
wykręcano ręce i bito po mordzie... Dość mam po uszy, po czubek głowy, Boże
jak ja mam serdecznie dość, wódka, gitara, muzyka, pieśń. Opaść by na dno,
opaść by na dno... Uciec radarom, leżeć i spać... Łódß podwodna... i wypić
do dna i do ostatka... łagier nie matka.
*
Do drzwi już od dawna ktoś pukał coraz głośniej i głośniej i Wiktor
wreszcie usłyszał, ale się nie przestraszył, dlatego że to nie było TO
pukanie. Zwyczajne, cieszNoce uszy pukanie normalnego człowieka, który się
złości, że mu nie otwierajNo. Wiktor otworzył drzwi. To był Golem.
- Wesoło panu? - zapytał. - Pawora aresztowano.
- Wiem, wiem - odpowiedział wesoło Wiktor. - Niech pan siada i
słucha... Golem nie usiadł, ale Wiktor i tak uderzył w struny i zaśpiewał:
Dość mam po uszy, po czubek głowy, Boże, jak ja mam serdecznie dość,
Opaść by na dno, jak łódß podwodna, Wszystkim radarom uciec na złość.
- Dalej jeszcze nie mam. - krzyknNoł. - Dalej będzie kac, spać, pić,
nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan słucha:
Kurwa, czy wódka, nic nie pomogło. Kurwa paskuda, po wódce kac. Opaść
by na dno jak łódß podwodna, Uciec radarom, leżeć i spać.
Wszystko mi zbrzydło, zbrzydło mi do dna. Wódka, gitara, muzyka, pieśń.
Opaść by na dno jak łódß podwodna, Opaść by na dno i mieć to gdzieś.
- Koniec! - krzyknNoł i rzucił banjo na łóżko. Poczuł ogromnNo ulgę,
jak gdyby coś się zmieniło, jakby nagle stał się bardzo potrzebny, tam nad
okopem na oczach wszystkich - oderwał dłonie od zmrużonych oczu, spojrzał na
szare, brudne pole, na zardzewiały drut kolczasty, szare toboły, które
niedawno były ludßmi, niemrawNo, monotonnNo krzNotaninę, którNo kiedyś
nazywano życiem i ze wszystkich stron ludzie zaczęli wstawać z okopu, ktoś
cofnNoł palec ze spustu...
- Zazdroszczę panu - powiedział Golem. - Ale czy nie czas usiNość do
artykułu?
- Mowy nie ma - odrzekł Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam
ich wszystkich gdzieś. I niech pan wreszcie usiNodzie do diabła! Jestem
pijany, i, i niech się pan też napije. Proszę się rozebrać... Niech się pan
rozbiera, do kogo mówię! - wrzasnNoł. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan
pije! Nic pan nie rozumie, chociaż jest pan prorokiem. A ja na to nie
pozwolę. Nie rozumieć - to moja prerogatywa. Na tym świecie wszyscy zbyt
dobrze wszystko rozumiejNo - co być powinno, co jest i co będzie, i ogromnie
brakuje ludzi, którzy nie rozumiejNo. Zastanawiał się pan kiedyś, na czym
polega moja wartość? Tylko na tym, że nie rozumiem. OdsłaniajNoc przede mnNo
olśniewajNoce perspektywy - ale ja mówię, nie, nic z tego nie rozumiem.
OgłupiajNo mnie teoriami uproszczonymi do granic możliwości - ale ja mówię,
nie, nadal nic nie rozumiem... Właśnie dlatego jestem potrzebny... Chce pan
truskawek? Chociaż zdaje się, że już wszystkie zjadłem. W takim razie
zapalimy sobie...
Wstał i przespacerował się po pokoju. Golem ze szklankNo w ręku
obserwował go nie odwracajNoc głowy.
- To zdumiewajNocy paradoks, Golem. Były czasy, kiedy wszystko
rozumiałem. Miałem szesnaście lat, byłem starszym rycerzem Legii, rozumiałem
absolutnie wszystko i na nic nikomu nie byłem potrzebny! W jakiejś bijatyce
rozwalono mi głowę, miesiNoc przeleżałem w szpitalu, a wszystko szło swojNo
kolejNo - Legia zwycięsko maszerowała naprzód beze mnie, pan prezydent
nieubłaganie stawał się panem prezydentem - także beze mnie. Wszyscy
świetnie obchodzili się beze mnie. Potem to samo powtórzyło się na wojnie.
Byłem oficerem, dostawałem ordery i naturalnie wszystko rozumiałem.
Przestrzelono mi pierś, trafiłem do szpitala - no i co, czy ktoś
zainteresował się, gdzie jest Baniew, co się stało z Baniewem, gdzie się
podział nasz odważny, wszystko rozumiejNocy Baniew? Takiego wała! Ale za to
kiedy przestałem rozumieć cokolwiek - o, wtedy wszystko się zmieniło.
Wszystkie gazety mnie zauważyły. Wszystkie departamenty. Pan prezydent
osobiście zaszczycił... No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkość - człowiek,
który nie rozumie! Wszyscy go znajNo, troszczNo się o niego generałowie i
pokój... e - e... pułkownicy, jest okropnie potrzebny mokrzakom, uważa się,
że to jest ktoś, koszmar! Dlaczego? A dlatego, panowie, że nic nie rozumie.
- Wiktor usiadł. - Bardzo jestem pijany? - zapytał.
- Owszem - powiedział Golem. - Ale to nieważne, niech pan mówi dalej.
Wiktor rozłożył ręce.
- To już wszystko - oznajmił przepraszajNoco. - Wyczerpałem się... Może
zaśpiewać panu?
- Niech pan śpiewa - zgodził się Golem.
Wiktor wziNoł banjo i zaczai śpiewać. Zaśpiewał "Piosenkę dzielnych
żołnierzy", potem "Uratowanych ludzi", potem "O pastuchu, któremu byk wybił
jedno oko i który dlatego poszedł na zielonNo państwowNo granicę", potem
"Dość mam po uszy", potem "Miasto obojętnych", potem o prawdzie i kłamstwie,
potem znowu "Dość mam po uszy", potem hymn państwowy na melodię "Ach, co za
nóżki", ale zapomniał słów, pomylił zwrotki i odłożył banjo.
- Znowu wyczerpałem się - oznajmił ze smutkiem. - Więc powiada pan, że
aresztowano Pawora? A ja o tym wiem. Siedział akurat u mnie, tam gdzie pan
siedzi... Czy pan wie, co on chciał powiedzieć, tylko nie zdNożył? Że za
dziesięć lat mokrzaki opanujNo kulę ziemskNo i wszystkich nas zlikwidujNo. A
co pan sadzi?
- Raczej wNotpię - powiedział Golem. - ZresztNo, po co nas likwidować?
Sami się wzajemnie zlikwidujemy.
- A mokrzaki?
- Być może nie pozwolNo nam się zlikwidować... Trudno powiedzieć.
- A być może jeszcze pomogNo? - rzekł Wiktor z pijackim uśmiechem. -
Przecież my nawet zabijać nie umiemy. Dziesięć tysięcy lat wybijamy się i
rezultaty wciNoż sNo nie najlepsze... Proszę posłuchać, Golem, po co pan
mnie okłamywał opowiadajNoc o ich leczeniu? Oni wcale nie sNo chorzy, sNo
zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żółci...
- Hm - mruknNoł Golem. - SkNod ma pan takie informacje? Nic o tym nie
wiem.
- Dobra, dobra, więcej mnie pan nie oszuka. Rozmawiałem z Żur,., z
Zu... Zurtzmansorem. Wszystko mi opowiedział - tajny instytut... założyli
opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażajNo sobie,
że mogNo manipulować generałem Pferdem bezgranicznie długo. Ale tak naprawdę
- to sNo kacyki na piętnaście minut. Generał zeżre ich razem z opaskami i
rękawiczkami, kiedy się przegłodzi... Fu, do diabła, ależ ja jestem pijany -
wszystko płynie...
Trochę jednak udawał. Wyraßnie widział przed sobNo grubo ciosanNo,
szarawNo twarz i maleńkie, niezwykle czujne oczka.
- I Zurtzmansor powiedział panu, że jest zdrowy?
- Tak - oznajmił Wiktor. - ZresztNo nie pamiętam... Raczej chyba nie...
Ale i tak przecież widać. Golem poskrobał podbródek krawędziNo szklanki.
- Szkoda, że pan jest pijany - rzeki. - ZresztNo, może to i lepiej. Mam
dzisiaj nastrój. Chce pan, żebym opowiedział wszystko czego się domyślam i
co wiem o mokrzakach?
- Niech pan mówi - zgodził się Wiktor. - Tylko proszę więcej nie
kłamać.
- Choroba okularnicza - powiedział Golem - to bardzo interesujNoca
rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilkł. - Nie, nic panu nie
opowiem.
- E tam - odparł Wiktor. - Przecież pan już zaczNoł.
- Jestem głupi, dlatego zaczNołem - stwierdził Golem. Spojrzał na
Wiktora i uśmiechnNoł się. - Proszę o pytania - powiedział. - Jeżeli pytania
będNo głupie, z przyjemnościNo na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo się
znowu rozmyślę.
Ktoś zapukał do drzwi.
- Wynosić się do diabła! - wrzasnNoł Wiktor. - Jestem zajęty!
- Przepraszam panie Baniew - odezwał się nieśmiały głos recepcjonisty.
- Ale dzwoni pańska małżonka.
- Kłamstwo! Nie mam żadnej małżonki.. ZresztNo, pardon. Zapomniałem.
Dobra, zaraz do niej zadzwonię, dziękuję - złapał szklankę, nalał po brzegi,
wręczył Goleniowi i rzekł - Proszę pić i nie myśleć o niczym. Ja zaraz.
WłNoczył telefon i nakręcił numer Loli. Lola rozmawiała bardzo sucho -
daruj, że ci przeszkadzam, ale mam zamiar jechać do Irmy, może będziesz
łaskaw się przyłNoczyć.
- Nie - odpowiedział Wiktor. - Nie będę łaskaw. Jestem zajęty.
- Pomimo wszystko ona jest również twojNo córkNo! Czyżbyś upadł tak
nisko..
- Jestem zajęty! - ryknNoł Wiktor.
- Nie wzruszajNo cię losy twojej, córki?
- Przestań udawać idiotkę - powiedział Wiktor. - Zdaje się, że chciałaś
pozbyć się Irmy. Pozbyłaś się. Czego ci jeszcze trzeba?
Lola zaczęła płakać.
- Przestań - rzekł Wiktor krzywiNoc się. - Irmie jest tam dobrze.
Lepiej niż na najlepszej pensji. Jedß i sama się przekonaj.
- Ordynarna, bezduszna, egoistyczna świnia - oświadczyła Lola i
odłożyła słuchawkę. Wiktor zaklNoł szeptem, znowu wyłNoczył telefon i wrócił
do stołu.
- Niech pan posłucha, Golem - powiedział. - Co wy tam wyprawiacie z
moimi dziećmi? Jeśli przygotowujecie sobie zmianę, to ja się nie zgadzam.
- JakNo zmianę?
- No, jakNo... Właśnie pytam pana - jakNo?
- O ile mi wiadomo - odparł Golem. - Dzieci sNo bardzo zadowolone.
- To nic nie znaczy... I bez pana wiem, że sNo zadowolone. Ale co one
tam robiNo?
- Kto?
- Dzieci.
- A czy one panu nie powiedziały?
- Jak mi mogły cokolwiek powiedzieć, jeżeli ja jestem tu, a one tam?
- One budujNo nowy świat - rzekł Golem.
- A... Tak, to mi powiedziały. Ale to przecież tylko tak, filozofia...
Znowu mnie pan okłamuje, Golem ! Jaki może być nowy świat za drutem
kolczastym? Nowy świat pod komendNo generała Pferda! A jeżeli one się
zarażNo?
- Czym? - zapytał Golem.
- ChorobNo okularniczNo, oczywiście!
- Po raz szósty powtarzam panu, że choroby genetyczne nie sNo
zaraßliwe!
- Szósty, szósty... - wymamrotał Wiktor utraciwszy wNotek. - A co to w
ogóle takiego ta choroba okularnicza? Co przy niej boli? Może to też
tajemnica?
- Nie, to było wszędzie publikowane.
- No to niech pan opowie - zaproponował Wiktor. - Tylko bez
terminologii.
- W pierwszym okresie - zmiany na skórze. Pryszcze, pęcherze,
szczególnie na rękach i nogach... czasami - ropiejNoce wrzody...
- Niech pan posłucha, Golem, czy to w ogóle jest ważne?
- W jakim sensie?
- Dla istoty rzeczy.
- Dla istoty - nie - odparł Golem. - Myślałem, że to interesujNoce.
- Ja chcę zrozumieć istotę! - oświadczył Wiktor dociekliwie.
- Ale istoty pan nie zrozumie - powiedział Golem nieco podnoszNoc głos.
- Dlaczego?
- Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany...
- To jeszcze nie powód - rzekł Wiktor.
- A po drugie dlatego, że tego w ogóle nie da się wytłumaczyć.
- Tak nigdy nie jest - oświadczył Wiktor. - Pan mi po prostu nie chce
powiedzieć. Ale nie mam żalu. Tajemnica służbowa, rozpowszechnianie,
trybunał wojskowy... Pawora na przykład zabrali... Bóg z panem. Tylko nie
rozumiem, dlaczego dziecko ma budować nowy świat w leprozorium. Czy nie było
innego miejsca?
- Nie było - odparł Golem. - W leprozorium mieszkajNo architekci. I
kierownicy robót.
- Z automatami - stwierdził Wiktor. - Widziałem. Nic nie rozumiem.
Któryś z was kłamie. Albo pan, albo Zurtzmansor.
- Oczywiście, że Zurtzmansor - odpowiedział Golem z zimnNo krwiNo.
- A być może kłamiecie obydwaj. Ale ja wierzę wam obu, dlatego, że coś
w was jest... Niech pan mi tylko powie, Golem, czego oni chcNo? Ale
uczciwie.
- Szczęścia - powiedział Golem.
- Dla kogo? Dla siebie?
- Nie tylko.
- A czyim kosztem?
- Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzekł Golem. - Kosztem
trawy, kosztem obłoków, kosztem płynNocej wody... kosztem gwiazd.
- Dokładnie tak jak my - stwierdził Wiktor.
- No nie - zaprotestował Golem. - Zupełnie inaczej.
- Dlaczego? My też...
- Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawę, rozpraszamy obłoki, spiętrzamy
wodę... Zrozumiał mnie pan zbyt dosłownie, a to była analogia.
- Nie rozumiem - odrzekł Wiktor.
- Uprzedzałem pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale się domyślam.
- A czy jest ktoś, kto rozumie?
- Nie wiem. Raczej wNotpię. Być może dzieci... Ale nawet one jeżeli
rozumiejNo, to po swojemu. Bardzo po swojemu.
Wiktor wziNoł banjo i trNocił struny. Palce się nie słuchały. Położył
banjo na stole.
- Golem - rzekł. - Jest pan komunistNo. Co u diabła robi pan w
leprozorium? Dlaczego pan nie jest na barykadzie? Dlaczego nie na wiecu?
Moskwa nie będzie z pana zadowolona.
- Ja jestem architektem - spokojnie odparł Golem.
- Jaki tam z pana architekt, jeśli pan ni cholery nie rozumie? I w
ogóle niech mi pan przestanie robić wodę z mózgu. Przez godzinę bijemy
pianę, a co mi pan powiedział? Pije pan mój dżin i mNoci mi w głowie. Wstyd,
Golem. I do tego kłamie pan jak najęty.
- Że jak najęty, to przesada - odpowiedział Golem. - Chociaż nie
powiem, że nie. Oni nie miewajNo ropiejNocych wrzodów.
- Niech pan mi odda szklankę - zażNodał Wiktor. - Już pan się napił -
nalał sobie z butelki i wypił. - Diabli pana wiedzNo, Golem. Po co to
wszystko? Dlaczego pan kręci? Jeśli może pan opowiedzieć, to niech pan
opowie, a jeżeli to tajemnica - to po co było zaczynać?
- Wyjaśnienie jest bardzo proste - oznajmił niefrasobliwie Golem
wyciNogajNoc nogi. - Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwał. A
wszyscy prorocy sNo w takiej samej sytuacji - i dużo wiedzNo, i chcieliby
opowiedzieć, podzielić się informacjNo w miłym towarzystwie, pochwalić się,
żeby przydać sobie powagi. Ale kiedy zaczynajNo opowiadać, pojawia się
dziwne uczucie niewygody, niezręczności... Więc zaczynajNo wibrować tak jak
Pan Bóg, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia.
- Jak pan sobie życzy - powiedział Wiktor. - Pojadę do leprozorium i
wszystkiego dowiem się bez pana. No, proszę mi coś podpowiedzieć...
Obserwował z ciekawościNo jak traci władzę w rękach i nogach i myślał,
że dobrze byłoby wypić jeszcze jednNo szklankę do kompletu, uwalić się spać,
a potem obudzić się i pojechać do Diany. Wszystko właściwie zapowiada się
nie najgorzej. W ogóle nie jest najgorzej. Wyobraził sobie, jak zaśpiewa
Dianie o łodzi podwodnej i zrobiło mu się zupełnie dobrze. WziNoł mokre
wiosło, które leżało na rufie, odepchnNoł się od brzegu i łódkNo od razu
zakołysało. Nie było żadnego deszczu, czerwono zachodziło słońce, więc
popłynNoł prosto ku słońcu, a wiosła odskakiwały od grzbietów fal. Opaść by
na dno... Zapewne by opadł, ale było mu jakoś głupio, dlatego, że nad uchem
leniwie buczał głos Golenia:
- .. .Oni sNo bardzo młodzi, wszystko przed nimi, a przed nami tylko
oni. Rzecz jasna, że człowiek opanuje Wszechświat, ale nie będzie to rumiany
- , umięśniony atleta, i oczywiście człowiek poradzi sobie sam ze sobNo, ale
najpierw przemieni siebie. Natura nie oszukuje, dotrzyma swoich obietnic,
ale nie tak jak myśleliśmy, i często nie tak jak byśmy chcieli.
Zurtzmansor, który siedział na dziobie łodzi, odwrócił głowę, a wtedy
okazało się, że w ogóle nie ma twarzy, twarz trzymał w ręku i twarz patrzyła
na Wiktora - sympatyczna twarz, uczciwa, ale robiło się niedobrze na jej
widok, a Golem się nie odczepiał, wciNoż buczał...
- Niech pan się kładzie spać - wymamrotał Wiktor, wyciNogajNoc się na
dnie łodzi. Wręgi wciskały mu się w boki, było bardzo niewygodnie, ale tak
okropnie chciało mu się spać. - Niech pan się kładzie spać, Golem...
Kiedy się obudził, stwierdził, że leży w łóżku. Było ciemno, a w szyby
bębnił drobny deszcz. Wiktor z trudem wyciNognNoł rękę w stronę nocnej
lampki, ale palce trafiły na zimnNo, gładkNo ścianę. Dziwne, pomyślał. A
gdzie Diana? Czyżby nie był w sanatorium? Spróbował oblizać wargi, ale
gruby, chropawy język nie usłuchał go. Strasznie chciało mu się palić, ale
palić nie wolno było w żadnym wypadku... Aha, właściwie to chce mi się pić.
"Diana!" - zawołał. Prawda, to nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po
prawej, a tu po prawej ściana... Ależ to mój pokój w hotelu! - pomyślał z
entuzjazmem. Jak ja tu trafiłem? Leżał pod kołdrNo w samej bielißnie. Jakoś
nie pamiętam, żebym się rozbierał, pomyślał. Ktoś mnie rozebrał. Chociaż,
może jednak rozebrałem się sam. Jeśli mam buty, to rozbierałem się sam...
potarł nogNo o nogę. Aha, jestem bosy. O do diabła, ręce swędzNo, jakieś
bNoble, zapluskwiony hotel. Wyprowadzę się. A dokNod płynNołem łódkNo?... A,
to ten Pawor napuścił pluskiew... Nagle przypomniał sobie Pawora i usiadł,
zemdliło go i znowu położył się na wznak. Jednak dawno się tak nie
uchlałem... Pawor... "Srebrna Koniczyna"... Kiedy to było? Wczoraj? Skrzywił
się i zaczNoł drapać się w lewNo rękę. Co teraz jest - rano, czy wieczór?
Zapewne rano... A może wieczór? Golem! - przypomniał sobie. ObciNognęliśmy z
Golemem całNo butelkę. Dżinu bez wody. A przedtem pół butelki z tym wysokim.
A przedtem jeszcze gdzieś piłem. A może to było wczoraj ? Poczekaj - no, a
co teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wstać, napić się i te de...
Nie, pomyślał uparcie. Najpierw muszę się w tym wszystkim zorientować.
Coś mi Golem ciekawego opowiadał, myślał, że jestem pijany i nic nie
rozumiem, więc można mówić ze mnNo otwarcie. ZresztNo, rzeczywiście byłem
pijany, ale o ile pamiętam, wszystko rozumiałem. A co rozumiałem? Wściekle
potarł tylnNo stronę dłoni o wełniany koc. NadchodzNo ciężkie czasy... Nie,
to Pawor. .. Aha, oto i Golem - oni majNo wszystko przed sobNo, a my mamy
przed sobNo tylko ich. I choroba genetyczna... A co, zupełnie możliwe. W
końcu kiedyś to się musiało wydarzyć. Być może trwa to już od dawna.
WewnNotrz gatunku rodzi się nowy gatunek, a my nazywamy to chorobNo
genetycznNo. Stary gatunek dla jednych warunków, nowy gatunek dla innych.
Dawniej były potrzebne silne mięśnie, płodność, wytrzymałość na mrozy,
agresywność i jeżeli można tak powiedzieć, zaradność. Powiedzmy, że teraz
też jest to potrzebne, ale już raczej siłNo inercji. Przy pewnej zaradności
można zatłuc milion ludzi i nic szczególnie ważnego się nie stanie. To jest
zupełnie pewne i wielokrotnie wypróbowane. Ktoś powiedział, że gdyby z
historii usunNoć kilkudziesięciu, no dobrze, niech będzie, kilkuset ludzi,
to momentalnie okazalibyśmy się w wieku kamienia łupanego. A nawet kilka
tysięcy... Co to za ludzie? To, mój drogi zupełnie inni ludzie.
Całkiem możliwe, że Newton, Einstein, Arystoteles - to mutanci. Rzecz
jasna środowisko było niezbyt sprzyjajNoce i niewykluczone, że masa takich
mutantów zginęła, nie zdNożywszy się ujawnić, jak ten chłopiec z opowiadania
Ćapka. Oczywiście, byli niezwykłymi ludßmi - nie byli zaradni, nie mieli
normalnych ludzkich potrzeb... Albo może tylko tak się wydaje? Po prostu
duchowo byli tak nadnaturalnie rozwinięci, że cała reszta zostawała w
cieniu. No, tu przesadziłeś, powiedział. Einstein mówił, że najlepiej jest
być latarnikiem - to samo w sobie dobrze brzmi... A w ogóle ciekawe byłoby
wyobrazić sobie jak w naszych czasach rodzi się homo super. Fabuła ekstra...
Do diabła, jak strasznie swędzNo ręce... Gdyby tak napisać utopię w duchu
Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie wyobrazić takiego homo
super - ogromna, łysa czaszka, wNotlutkie rNoczki i nóżki, impotent - same
banały. Ale właściwie to powinno być coś w tym rodzaju. W każdym razie
przesunięcie potrzeb. Wódka niepotrzebna, jakieś szczególnie wyrafinowane
żarcie również, żadnych luksusów, zresztNo i kobiety - o tyle o ile, dla
większego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji - dać
mu oddzielny gabinet, biurko, papier, kupę ksiNożek... alejkę dla
perypatetycznych rozmyślań, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego
żadna utopia - zabiorNo go sobie wojskowi, oto cała utopia. StworzNo
utajniony instytut, zwiozNo tam tych wszystkich homo super, postawiNo
wartownika i koniec...
Wiktor wstał postękujNoc, człapiNoc bosymi stopami po zimnej podłodze
wszedł do łazienki, odkręcił kran i z rozkoszNo napił się wody nie
zapalajNoc światła. Sama myśl - żeby zapalić światło - była przerażajNoca.
Potem wrócił do łóżka i przez czas jakiś drapał się, przeklinajNoc pluskwy.
W ogóle, dla potrzeb fabuły wyglNoda to nawet dobrze - tajny instytut,
wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprzNotaczki Klary... co za
taniocha. Trudność polega na tym, żeby wyobrazić sobie ich pracę, pomysły,
możliwości - gdzie mi tam... To w ogóle niemożliwe. Szympans nie potrafi
napisać powieści o ludziach. Jak ja mogę napisać powieść o człowieku, który
nie ma żadnych potrzeb poza duchowymi? Oczywiście, coś niecoś można sobie
wyobrazić. Atmosferę. Stan nieustannej twórczej ekstazy. Poczucie własnej
wszechmocy, niezależności... brak kompleksów, absolutny brak strachu... Tak,
żeby napisać takNo ksiNożkę, trzeba się nażreć LSD. W ogóle emocjonalna
sfera homo super, z punktu widzenia zwyczajnego człowieka wyglNodałaby jak
patologia. Choroba... Życie - to choroba materii, myślenie - choroba życia.
Choroba okularnicza, pomyślał.
I nagle wszystko znalazło się na swoim miejscu. A więc to o to mu szło!
- pomyślał Wiktor o Golemie. MNodrzy i jeden w drugiego utalentowani... Więc
co z tego wynika? Z tego wynika, że oni już nie sNo ludßmi. Zurtzmansor po
prostu mydlił mi oczy. To znaczy, że się zaczęło... Nic się nie da ukryć,
pomyślał z satysfakcjNo. A czegoś takiego tym bardziej. Pójdę do Golema,
niech nie udaje proroka. Zapewne oni dużo mu powiedzieli.. Do diabła, to
przecież przyszłość, ta sama przyszłość, która zapuszcza swoje macki w serce
dnia dzisiejszego! Przed nami sNo tylko oni... Ogarnęło go gorNoczkowe
wzburzenie. Każda sekunda była historyczna, i szkoda że nie wiedział o tym
wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i tydzień temu każda sekunda
też była historyczna...
Zerwał się z łóżka, zapalił światło i mrużNoc oczy przed blaskiem
bijNocym w oczy, zaczai po omacku szukać ubrania. Ubrania nie było, ale
potem oczy przywykły do światła, złapał spodnie wiszNoce na poręczy łóżka i
nagle zobaczył swojNo rękę. Ręka pokryta była czerwonNo wysypkNo i trupio
białymi gruzełkami. Niektóre rozdrapane gruzełki krwawiły. Na drugiej ręce
było to samo. Co u diabła, pomyślał truchlejNoc, ponieważ już wiedział, co
to jest. Przypomniał sobie - zmiany na skórze, wysypka, pęcherze, czasami
ropiejNoce wrzody... RopiejNocych wrzodów na razie nie było, ale oblał go
zimny pot. Upuścił spodnie i siadł na łóżku. To niemożliwe, pomyślał. Ja
też. Czyżby ja też? Ostrożnie pogładził dłoniNo gruzełkowatNo skórę,
zamknNoł oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał się w siebie. Dßwięcznie i powoli
uderzało serce, w uszach cienko dzwoniła krew, głowa wydawała się ogromna,
pusta, nic nie bolało, mózg nie był już ciężki i wypchany watNo. Głupcze,
pomyślał uśmiechajNoc się. Co chcesz zaobserwować? To musi być jak śmierć -
chwilę temu byłeś człowiekiem, mignNoł kwant czasu - i jesteś już Bogiem,
ale nie wiesz o tym i nigdy się nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie, że
jest głupcem, jak mędrzec - jeżeli rzeczywiście jest mędrcem - nie wie, że
jest mNodry... Prawdopodobnie stało się to kiedy spałem. W każdym razie do
momentu, w którym zasnNołem, istota mokrzaków pozostawała dla mnie nader
mglista, ale teraz widzę jaz bezgranicznNo jasnościNo i doszedłem do tego
wyłNocznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy...
Zaśmiał się ze szczęścia, stanNoł na podłodze, przeciNognNoł się i
podszedł do okna. Mój świat, pomyślał, patrzNoc przez szybę zalanNo wodNo, i
szyba znikła, gdzieś daleko w dole utonęło w deszczu zamarłe w przerażeniu
miasto i ogromny, przemoknięty kraj, potem zaś wszystko przesunęło się,
odpłynęło, pozostała tylko maleńka, błękitna kula z długim, błękitnym ogonem
i zobaczył gigantycznNo soczewicę galaktyki, martwNo i ukośnie wiszNocNo w
migotliwej otchłani, strzępy świetlistej materii, skręcone siłowymi polami i
bezdennNo pustkę tam, gdzie nie było światła, więc wyciNognNoł rękę i
zanurzył jNo w pulchnym białym jNodrze, poczuł lekkie ciepło, a kiedy
zacisnNoł dłoń, materia przeszła przez palce jak mydlana piana. Znowu się
roześmiał, prztyknNoł w nos swoje odbicie w szybie i czule pogłaskał
gruzełki na spuchniętej skórze.
- Trzeba to koniecznie oblać! - powiedział głośno.
W butelce zostało jeszcze trochę dżinu, biedny stary Golem nie zdołał
wypić wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, że
jego przepowiednie sNo nieprawdziwe, ale dlatego, że jest zaledwie
gadajNocNo marionetkNo. Zawsze będę cię lubił, Golem, pomyślał Wiktor,
jesteś wspaniałym człowiekiem, jesteś mNodry - ale jesteś tylko człowiekiem.
Wlał resztkę do szklanki i wprawnym ruchem wlał alkohol do gardła - nawet
jeszcze nie zdNożył go przełknNoć, kiedy pobiegł do łazienki. Zwymiotował.
Do diabła, pomyślał. Co za paskudztwo. W lustrze zobaczył swojNo twarz -
wymiętNo, jakby nalanNo, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych
oczach. No i koniec, pomyślał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek.
Nie będziesz już więcej pil, nie będziesz ryczał piosenek, nie będziesz się
śmiał z głupstw, nie będziesz opowiadać wesołych bredni sztywniejNocym
językiem, nie będziesz się bić, awanturować, szaleć, straszyć przechodniów,
zadzierać z policjNo, kłócić z panem prezydentem, wpadać do nocnych barów z
hałaśliwNo watahNo młodych wielbicieli... Wrócił do łóżka. Nie miał ochoty
na papierosa. Na nic nie miał ochoty, od wszystkiego mdliło, posmutniał.
Poczucie utraty, najpierw słabe, ledwie dostrzegalne, jak dotknięcie
pajęczyny, rozrastało się, posępne rzędy drutu kolczastego rozciNogały się
między nim a tym światem, który tak kochał. Za wszystko trzeba płacić,
myślał, nic nie dostaje się za darmo, i im więcej otrzymałeś, tym więcej
trzeba zapłacić, za nowe życie trzeba zapłacić starym życiem... Wściekle
drapał ręce, aż do krwi i nawet nie czuł tego.
Diana weszła bez pukania, zrzuciła płaszcz, stanęła przed Wiktorem,
uśmiechnięta, uwodzicielska i uniosła ręce poprawiajNoc włosy.
- Zmarzłam - powiedziała. - Można się tu ogrzać?
- Tak - odparł, prawie nie rozumiejNoc co mówi.
Diana zgasiła światło, teraz jej nie widział, tylko słyszał klucz
przekręcany w zamku, trzask rozpinanych zatrzasków, szelest ubrania i
pantofle spadajNoce na podłogę, a potem Diana znalazła się blisko, ciepła,
gładka, pachnNoca, on zaś wciNoż myślał, że teraz wszystko się skończyło - i
tylko wieczny deszcz, ponure domy z dachami jak sito, obcy, nieznajomi
ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i
oto zdejmujNo opaski, zdejmujNo rękawiczki, zdejmujNo twarze, odkładajNo je
do specjalnych szafek, ich ręce sNo pokryte ropiejNocymi wrzodami - smutek,
przerażenie, samotność... Diana przytuliła się do niego i objNoł jNo
automatycznym gestem. Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już
nie mógł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne.
- Co z tobNo kochany? - serdecznie zapytała Diana. - Za dużo wypiłeś?
Ostrożnie zdjNoł jej ręce ze swojej szyi. Ogarnęło go ostateczne
przerażenie.
- Poczekaj - rzekł. - Poczekaj.
Wstał, wymacał kontakt, zapalił światło, kilka sekund stał do niej
plecami, zanim zdecydował się odwrócić, ale jednak się odwrócił. Nie, Diana
była przepiękna. Była chyba piękniejsza niż zwykle, zawsze była piękniejsza
niż zwykle, ale to było jak obraz. Budziło dumę z człowieka, zachwyt nad
jego doskonałościNo, ale niczego więcej nie budziło. Diana patrzyła na niego
ze zdziwieniem unoszNoc brwi, ale potem widocznie przestraszyła się, bo
usiadła nagle i zobaczył, że jej wargi się poruszajNo. Coś mówiła, ale
Wiktor tego nie słyszał.
- Poczekaj - powtórzył. - To niemożliwe. Poczekaj.
Ubierał się z gorNoczkowym pośpiechem i wciNoż powtarzał - poczekaj,
poczekaj, ale już myślał nie o niej, chodziło nie tylko o niNo. Wybiegł na
korytarz, znalazł się przed numerem Golema; drzwi były zamknięte, nie od
razu zorientował się co teraz, następnie pędem pobiegł na dół do
restauracji. Nie chcę, powtarzał, nie chcę, ja o to nie prosiłem.
Dzięki Bogu Golem był na swoim zwykłym miejscu. Siedział, odrzuciwszy
rękę za oparcie fotela i oglNodał pod światło kieliszek z koniakiem. A
doktor R. Kwadryga był czerwony, agresywny i widzNoc Wiktora oznajmił na
całNo salę.
- Te mokrzaki. Ścierwa. Precz.
Wiktor opadł na swój fotel i Golem bez słowa nalał mu koniaku.
- Golem - rzekł Wiktor. - Ja się zaraziłem.
- Przepłukiwanie! - ogłosił R. Kwadryga. - Mnie również.
- Niech się pan napije koniaku, Wiktorze - zaproponował Golem. - Nie
trzeba się tak denerwować.
- Niech pan idzie do diabła - odparł Wiktor patrzNoc na niego ze
zgrozNo. - To choroba okularnicza. Co robić?
- Dobrze, dobrze - odrzekł Golem. - Pomimo to niech się pan napije. -
Uniósł palec i krzyknNoł do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak.
- Golem - powiedział Wiktor z rozpaczNo. - Pan nic nie rozumie. Janie
mogę. Zachorowałem, mówię panu! Zaraziłem się! To nieuczciwe... Nie
chciałem... Pan przecież mówił, że to nie jest zaraßliwe...
Przeraził się na myśl, że mówi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie,
sNodzi, że Wiktor jest pijany. I wtedy podsunNoł Golemowi pod nos swoje
ręce. Kieliszek przewrócił się, potoczył po obrusie i spadł na podłogę.
Golem najpierw cofnNoł się, potem spojrzał uważniej, pochylił się,
ujNoł dłonie Wiktora za koniuszki palców i zaczai oglNodać rozdrapanNo,
gruzełowatNo skórę. Palce miał zimne i twarde. No, to już koniec, myślał
Wiktor, oto pierwsze badanie lekarskie, potem będNo następne badania i
kłamliwe obietnice, że jest jeszcze nadzieja, uspokajajNoce mikstury, a
potem przywyknie, nie będzie już żadnych badań, zawiozNo go do leprozorium,
zamotajNo usta czarnNo szmatNo i wszystko będzie skończone.
- Jadł pan poziomki? - zapytał Golem.
- Tak - pokornie odpowiedział Wiktor. - Truskawki.
- Musiał pan zeżreć co najmniej dwa kilo - stwierdził Golem.
- Jakie znowu poziomki? - krzyknNoł Wiktor wyrywajNoc ręce. - Niech pan
coś z tym zrobi! To niemożliwe, żeby było za póßno. Dopiero się zaczęło...
- Niech pan przestanie wrzeszczeć. To jest pokrzywka. Alergia. Nie
wolno panu żreć truskawek w takich ilościach.
Wiktor jeszcze nie rozumiał. OglNodajNoc swój e ręce mamrotał: "Sam pan
mówił... pęcherze... wysypka..."
- Pęcherzy można dostać i od pluskiew - pouczył go Golem. - Ma pan
idiosynkrazję na pewne produkty. I wyobraßnię nieproporcjonalnNo do rozumu.
Jak większość pisarzy. Też mi mokrzak...
Wiktor poczuł, że odżywa. Udało się, stukało mu w głowie. Chyba się
udało. Jeżeli się udało, to nie wiem co zrobię. Rzucę palenie...
- Nie kłamie pan? - zapytał żałosnym głosem. Golem uśmiechnNoł się.
- Niech pan wypije koniak - zaproponował. - Przy alergii nie wolno pić
koniaku, ale niech pan wypije. Bo wyglNoda pan nazbyt żałośnie.
Wiktor wziNoł jego kieliszek, zmrużył oczy i wypił. Nic! Trochę mdli,
ale to, należy przypuszczać, z powodu kaca. Zaraz przejdzie. I wszystko
przeszło.
- Drogi pisarzu - oznajmił Golem. - Zęby zostać architektem, same
bNoble nie wystarczNo. Podszedł kelner i postawił na stole koniak i sodowNo.
Wiktor głęboko i swobodnie westchnNoł, wciNognNoł w płuca znajome,
restauracyjne powietrze, poczuł cudowny zapach dyma z papierosów,
marynowanej cebuli, przypalonego tłuszczu i pieczonego mięsa. Życie wróciło.
- Przyjacielu - zwrócił się do kelnera. - Butelkę dżinu, sok z cytryn i
cztery porcje minogów do dwieście szesnastego. Tylko prędko! Alkoholicy -
powiedział do Golema i R. Kwadrygi. - Sczeßnijcie tu z kretesem, a ja pójdę
do Diany! - był gotów ich ucałować.
Golem odezwał się, nie zwracajNoc się do nikogo: / - Biedne, piękne
kaczNotko!
Przez chwilę Wiktor poczuł żal. Wypłynęło i znikło wspomnienie jakichś
ogromnych, utraconych możliwości. Ale tylko się roześmiał, odepchnNoł fotel
i ruszył do wyjścia.
*
Rok po wojnie porucznik B. został zdemobilizowany z powodu dawnej rany.
Przypięto mu medal "Wiktoria", wręczono miesięczny żołd i tekturowe pudełko
z upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego sznapsa, dwie puszki
strasburskiego pasztetu, dwa pęta wędzonej kiełbasy i również zdobyczne
jedwabne gacie w celu zorganizowania życia rodzinnego. Powróciwszy do
stolicy porucznik nie zwiesza nosa na kwintę. Jest dobrym mechanikiem, w
każdej chwili przyjmNo go do pracy w warsztatach przy uniwersytecie, skNod
zaciNognNoł się na ochotnika, ale porucznik się nie śpieszy - odnawia stare
znajomości, nawiNozuje nowe. a w przerwach popija świństwo odebrane
nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiejś prywatce poznaje dziewczynę,
której na imię Nora, bardzo podobnNo do Diany. Opis prywatki: zrypane
przedwojenne płyty, oczyszczany domowym sposobem denaturat, amerykańska
mielonka, jedwabne bluzki na gołe ciało i marchew przyrzNodzona na wszelkie
możliwe sposoby. Porucznik dzwoniNoc medalami, błyskawicznie rozpędza
rozmaitych cywilów nieustannie częstujNocych Norę gotowanNo marchewkNo i
rozpoczyna oblężenie według wszelkich prawideł sztuki. Nora zachowuje się
dziwnie. Z jednej strony najwyraßniej jest skłonna, ale z drugiej strony
daje mu do zrozumienia, że kontakt z niNo grozi niebezpieczeństwem. Jednakże
rozpalony denaturatem eks-porucznik nie chce o niczym wiedzieć. Oboje
wychodzNo z prywatki i idNo do Nory. Powojenna stolica nocNo: nieliczne
latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny, niewykończony cyrk, w którym
gnije sześć tysięcy - jeńców pod strażNo dwóch inwalidów, w absolutnie
ciemnym zaułku kogoś grabiNo. Nora mieszka w bardzo starym, dwupiętrowym
domu, schody zapaskudzone, na jednych drzwiach napis kredNo "tu mieszka
niemiecka dziwka". W zawalonym różnymi gratami długim korytarzu kryjNo się
po kNotach smętne postacie. Nora szczękajNoc niezliczonymi kluczami otwiera
swoje drzwi obite cudem zachowanNo, lśniNocNo skórNo. W przedpokoju ostrzega
raz jeszcze, ale B. sNodzNoc, że chodzi o jakichś bandziorów odpowiada
tylko, że już brał udział w konnej szarży na czołgi. Mieszkanie jak z innej
epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa. Nora patrzy na porucznika jakby
z żalem, nie na długo wychodzi i wraca ubrana w najwyższym stopniu
zachęcajNoco. Okazuje się, że majNo do dyspozycji zaledwie pół godziny. Po
upływie pół godziny zadowolony porucznik wychodzi z nadziejNo na następne
spotkanie. Na końcu korytarza już na niego czekajNo - dwie smętne postacie z
cienia. Nieprzyjemnie uśmiechnięci zagradzajNo drogę i proponujNo, aby z
nimi pogadał. Porucznik bez zbędnych słów bierze się do bicia i osiNoga
zdumiewajNoco łatwe zwycięstwo. Zbici z nóg, smętni ludzie płaczNoc i
chichoczNoc wyjaśniajNo porucznikowi B. jego sytuację. Eks - porucznik bił
swoich. Oni wszyscy sNo teraz swoi. Nora nie jest zwyczajnNo ponętnNo
kobietNo, Nora jest królowNo stołecznych pluskiew. Koniec teraz z panem,
panie oficerze, spotkamy się w "Atakanie", wszyscy się tam spotykamy, każdej
nocy. Może pan iść do domu, ale kiedy już nie będzie pan mógł wytrzymać,
proszę przyjść, u nas otwarte do rana...
Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok fabryki
chemicznej mieszka wielodzietny radca tytularny B. Celowo szczegółowy i
celowo nudny opis sytuacji bohatera: trzy pokoiki, kuchnia, przedpokój,
mocno zużyta żona, pięcioro zielonkawych dzieci, krzepka stara teściowa,
która przeprowadziła się ze wsi. Chemiczna fabryka śmierdzi, dniem i nocNo
stojNo nad niNo słupy różnokolorowego dymu, od jadowitego smrodu umierajNo
drzewa, żółknie trawa, a wśród much zachodzNo dzikie i niepojęte mutacje.
Przez kilka lat radca tytularny prowadzi walkę o poskromienie fabryki:
gniewne żNodania pod adresem administracji, łzawe petycje do wszystkich
instancji, pogromowe felietony do wszystkich gazet, bezowocne próby
zorganizowania pikiet przed portierniNo. Jednakże fabryka stoi jak bastion.
Na wybrzeżu przed fabrykNo padajNo trupem zatruci posterunkowi, zdychajNo
domowe zwierzęta, całe rodziny porzucajNo mieszkania i zostajNo bezdomnymi
włóczęgami, w gazetach ukazuje się nekrolog przedwcześnie zmarłego dyrektora
fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po kolei zaczynajNo chorować
na astmę. Pewnego wieczora tytularny radca schodzi do piwnicy po drzewo i
znajduje tam zachowane jeszcze z czasów Ruchu Oporu ogromne zapasy pocisków.
Tej samej nocy przenosi to wszystko na strych, otwiera okienko w połaci
dachu. Fabryka leży przed nim jak na dłoni: w ostrym świetle reflektorów
biegajNo robotnicy, jeżdżNo wagoniki, płynNo żółte i zielone kłęby
jadowitego dymu. "Zabiję cię", szepcze radca tytularny i otwiera ogień. Tego
dnia nie idzie do pracy, następnego również. Nie je, nie śpi, siedzi w kucki
przed świetlikiem i strzela. Od czasu do czasu robi przerwę, żeby mógł
ostygnNoć miotacz min. Ogłuchł od wystrzałów, oślepł od prochu i dymu.
Czasem wydaje mu się, że chemiczny smród słabnie i wtedy uśmiecha się,
oblizuje wargi i szepcze: "zabiję cię". Potem pada bez sił i zasypia, a
kiedy się budzi, widzi, że amunicja się skończyła, zostały jeszcze trzy
pociski. Wystrzeliwuje je i wyglNoda przez okno. Ogromny teren fabryki
pokryty jest lejami, okna ziejNo wybitymi szybami, na bokach gigantycznych
gazociNogów ciemniejNo wgniecenia, dziedziniec jest poprzecinany
skomplikowanym systemem okopów, okopami krótkimi zygzakami przebiegajNo
robotnicy, jeszcze szybciej jadNo wagoniki, kierowcy autokarów osłonięci sNo
arkuszami blachy, a kiedy wiatr zwiewa kłęby jadowitego dymu, na ceglanym
murze budynku administracji fabryki widać świeży napis:
UWAGA! W CZASIE OSTRZAŁU TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!...
Wiktor odczytał ostatniNo stronę, zapalił i spojrzał na kartkę
wkręconNo w maszynę. Było na niej tylko półtorej linijki: WychodzNoc z
redakcji, dziennikarz B. w pierwszej chwili chciał wziNoć taksówkę, ale
rozmyślił się i skręcił do metra. Wiktor nadzwyczaj dokładnie wiedział, co
się potem stało z dziennikarzem B., ale nie mógł już dłużej pisać. Na
zegarku była za kwadrans trzecia. Wiktor wstał i otworzył okno. Na ulicy
panowały ciemności i w tej czerni połyskiwał deszcz. Wiktor dopalił
papierosa przy oknie, - wyrzucił niedopałek w mokrNo noc i zadzwonił do
recepcji. Odpowiedział nieznajomy głos. Wiktor zapytał jaki mamy dziś dzień
tygodnia. Nieznajomy głos po krótkiej pauzie zawiadomił go, że obecnie mamy
noc z piNotku na sobotę. Wiktor zamrugał oczami, odłożył słuchawkę i
zdecydowanym ruchem wyrwał kartkę z maszyny. Starczy. Dwie doby pod rzNod,
nie wstajNoc od maszyny, nikogo nie widzNoc, z nikim nie rozmawiajNoc, przy
wyłNoczonym telefonie, nie odzywajNoc się na pukanie, bez Diany, bez
alkoholu, zdaje się, że nawet bez jedzenia, tylko od czasu do czasu kładNoc
się na łóżko, żeby zobaczyć we śnie królowNo pluskiew, która siedzi na
framudze i porusza ciemnymi czułkami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na
peronie aż przyjedzie pociNog z napisem "Nie wsiadać". Nic mu nie będzie. A
ja na razie coś przegryzę, zasłużyłem sobie, jak Boga kocham... Wiktor
zdjNoł maszynę, schował do szuflady maszynopis, przeszukał pusty barek.
Potem gryzł czerstwNo bułkę z dżemem, robił sobie gorzkie wyrzuty, że
wczoraj, by uniknNoć pokusy, wylał do umywalki pół butelki brandy i cieszył
się, że cykl "Za kulisami wielkiego miasta", pomimo wszystko udało się
zaczNoć, i to zaczNoć całkiem nießle, a szczerze mówiNoc świetnie. Chociaż
prawdopodobnie trzeba będzie wszystko przepisać na nowo. To dziwne,
pomyślał, dlaczego te opowiada - , niNo piszę właśnie teraz? Dlaczego nie
rok temu, nie dwa łatNo temu, kiedy je wymyśliłem? Teraz powinienem pisać o
przygłupie, który wyobraził sobie, że jest supermenem, właśnie tak. Przecież
od tego zaczynałem. ZresztNo zdarza mi się to nie pierwszy raz. Ale gdyby
tak się zastanowić i dobrze poszukać w pamięci, to tak bywa zawsze. I
właśnie dlatego nie sposób jest pisać na zamówienie. Zaczynasz pisać powieść
o młodzieńczych latach pana prezydenta, a wychodzi o bezludnej wyspie, na
której żyjNo dziwaczne małpy, które żywiNo się nie bananami, tylko myślami
rozbitków... No, tu powiedzmy skojarzenie leży na powierzchni. E tam, tak
jest zawsze. Trzeba tylko dobrze poszukać, ale komu się chce szukać po
dwudniowym poście. Zejdę sobie teraz na dół, recepcjonista zawsze ma jakNoś
flaszkę. Tylko zjem i zaraz zejdę...
Wiktor drgnNoł i przestał jeść. Z czarnej pustki za oknem doleciał
poprzez plusk deszczu dßwięk jakby uderzenia młotkiem po desce. StrzelajNo,
ze zdziwieniem pomyślał Wiktor. Czas jakiś wsłuchiwał się z napięciem.
... No dobrze, a co autor chciał powiedzieć przez swoje utwory? W jakim
celu wskrzesił ciężkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafiały
się pluskwy i lekkomyślne kobiety? Być może autor chciał ukazać bohaterstwo
i wytrwałość stolicy, która pod przewodem jego magnificencji... Ten numer
nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopuścimy! Cały świat wie, że w rezultacie
osobistej decyzji pana prezydenta, na właścicieli zakładów chemicznych
zanieczyszczajNocych powietrze, w samej tylko stolicy nałożono kary
pieniężne w wysokości... Że dzięki osobistej i nieustannej trosce pana
prezydenta, ponad sto tysięcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na obozy
letnie... że zgodnie z dekretem o rangach, urzędnicy poniżej radców dworu
nie maj No. prawa zbierać podpisów pod petycjami...
W tym momencie zgasło światło. "Ehe!" - powiedział Wiktor na głos i
lampa zapaliła się znowu, ale na pół mocy. "A to co znowu?" - powiedział
Wiktor, ale jaśniej się od tego nie zrobiło. Wiktor odczekał chwilę,
następnie zadzwonił do recepcji. Nikt się nie odezwał. Można zadzwonić do
elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleßć ksiNożkę telefonicznNo, ale gdzie
jej szukać, i tak najwyższy czas iść spać. - Tylko najpierw trzeba się
napić. Wiktor wstał i nagle usłyszał jakiś szelest. Ktoś przesuwał po
drzwiach rękami. Potem zaczNoł się pchać na drzwi. "Kto tam?" - zapytał
Wiktor, nikt nie odpowiedział, było tylko słychać jak coś się pcha i sapie.
Wiktora ogarnęła groza. Oświetlone czerwonawym światłem ściany wydawały się
obce i niezwykłe, w kNotach gęstniało zbyt wiele cienia, za drzwiami zaś
krzNotał się jakiś ogromny stwór, tępy i bezmyślny. Czym by go załatwić? -
pomyślał rozglNodajNoc się Wiktor, ale wtedy za drzwiami ktoś odezwał się
ochrypłym szeptem "Baniew, ej Baniew - jesteś tam?" Idiota - powiedział
Wiktor półgłosem, wyszedł do przedpokoju i przekręcił klucz. Do numeru
wtoczył się R. Kwadryga. Był w szlafroku, włosy miał zmierzwione i
rozbiegane oczy.
- Bogu dzięki, chociaż ty jesteś na miejscu - rzekł na wstępie. - O
mało nie zwariowałem ze strachu... Słuchaj, Baniew, trzeba stNod wiać...
Chodßmy, co? Chodßmy stNod, Baniew... - złapał Wiktora za koszulę i
pociNognNoł do korytarza. - Chodßmy, dłużej już nie można...
- Oszalał - stwierdził Wiktor wyrywajNoc się. - Idß spać ramolu. Jest
trzecia w nocy.
Ale R. Kwadryga znowu zręcznie złapał go za koszulę i Wiktor stwierdził
ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest absolutnie trzeßwy, nawet nie
czuć go alkoholem.
- Nie wolno spać - oznajmił Kwadryga. - Trzeba uciekać z tego
przeklętego domu. Widzisz, co ze światłem? My tu zginiemy.... W ogóle trzeba
uciekać z miasta. Mam wwilli samochód. Chodßmy. Ja bym wyjechał sam, tylko
boję się wyjść.
- Poczekaj, nie szarp mnie - odparł Wiktor - przede wszystkim uspokój
się.
WciNognNoł Kwadrygę do pokoju, posadził w fotelu, a sam poszedł do
łazienki po szklankę wody. Kwadryga natychmiast poderwał się i pobiegł za
nim.
- Jesteśmy tu sami, nikt nie został - powiedział. - Golema nie ma,
portiera nie ma, dyrektora też... Wiktor odkręcił kran. W rurach zawyło,
wyleciało kilka kropli.
- Ty czego? - zapytał Kwadryga. - Potrzebna ci woda? Chodßmy, mam całNo
butelkę, Tylko szybko. I razem.
Wiktor potrzNosnNoł kranem. Wyleciało jeszcze kilka kropli i wycie
ustało.
- O co chodzi? - spytał Wiktor martwiejNoc. - Wojna? Kwadryga machnNoł
rękNo.
- Jaka tam wojna... Trzeba wiać, póki nie jest za póßno, aon - wojna...
- Po co wiać?
- Po drodze - odrzekł Kwadryga i kretyńsko zachichotał.
Wiktor odsunNoł go łokciem, wyszedł z numeru i zbiegł na dół do
recepcji. Kwadryga dreptał za nim.
- Posłuchaj - mamrotał. - Lepiej tylnym wyjściem... Żeby tylko się
wydostać... mam samochód. Zatankowany, załadowany... Jak bym przeczuł...
Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wódki...
W korytarzu słabo jak czerwone karły świeciły ample, na schodach w
ogóle nie było światła, w hallu również, tylko nad kontuarem tliła się
żarówka. Tam siedział ktoś, ale nie był to recepcjonista.
- Chodßmy, chodßmy - powiedział szeptem Kwadryga i pociNognNoł Wiktora
do wyjścia. - Nie trzeba tam iść, tam niedobrze...
Wiktor wyrwał się i podszedł do kontuaru.
- Co to za skandal... - zaczai i umilkł. Za kontuarem siedział
Zurtzmansor.
Zurtzmansor siedział na miejscu recepcjonisty i szybko pisał coś w
brulionie.
- Baniew - oznajmił nie podnoszNoc głowy. - No i wszystko się
skończyło, Baniew. Pożegnajmy się. I niech pan pamięta Q naszej rozmowie.
- Nie mam zamiaru wyjeżdżać - zaprotestował Wiktor. Głos mu się
załamał. - Zamierzam dowiedzieć się, co jest ze światłem i wodNo. To wasza
robota?
Zurtzmansor uniósł żółtNo twarz.
- Nie - powiedział. - My już nic nie robimy. Musimy się pożegnać,
Baniew - wyciNognNoł nad kontuarem dłoń w czarnej rękawiczce. Wiktor
machinalnie ujNoł tę dłoń, poczuł uścisk i odpowiedział uściskiem. - Takie
jest życie - powiedział Zurtzmansor. - Tworzysz przyszłość, ale nie dla
siebie. Pan z pewnościNo już to zrozumiał. Albo niebawem zrozumie. Pana
dotyczy to w większym stopniu niż nas. Żegnam.
KiwnNoł głowNo i znowu zabrał się do pisania.
- Chodßmy! - zasyczał nad uchem Kwadryga.
- Nic nie rozumiem - głośno na cały hall powiedział Wiktor. - Co tu się
dzieje?
Nie życzył sobie, żeby w hallu panowała cisza. Nie życzył sobie być
człowiekiem postronnym. Nie on tu jest postronny i właściwie z jakiej racji
Zurtzmansor siedzi o trzeciej w nocy za kontuarem recepcjonisty. Mnie nie
uda się .wam zastraszyć, ja nie jestem Kwadryga... Ale Zurtzmansor rjie
usłyszał, albo nie chciał usłyszeć. Wówczas Wiktor demonstracyjnie wzruszył
ramionami, odwrócił się i ruszył do restauracji. W drzwiach przystanNoł.
W sali słabo świeciły stojNoce lampy, słabo świecił żyrandol, słabo
świeciły kinkiety na ścianach i sala była przepełniona. Przy stolikach
siedziały mokrzaki. Wszyscy byli identyczni, tylko siedzieli w różnych
pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze inni, i było ich bardzo wielu,
nieruchomo patrzyli przed siebie niczym skamieliny. Jaśniały łyse czaszki,
pachniało wilgociNo i lekarstwami. Okna były otwarte, na podłodze ciemniały
kałuże. Nie było słychać żadnego dßwięku, tylko za oknem pluskała woda.
Potem przed Wiktorem pojawił się Golem - zatroskany, spięty i bardzo
stary.
- Dlaczego pan tu jeszcze jest? - zapytał półgłosem. - Proszę stNod
wyjść, tu panu nie wolno być.
- Co to znaczy - nie wolno? - odpowiedział pytaniem Wiktor, ponownie
rozdrażniony. - Ja chcę się napić.
- Ciszej - powiedział - Golem. - Myślałem, że pan już wyjechał. Pukałem
do pana. Gdzie pan chce teraz iść?
- Do swojego pokoju. Wezmę butelkę i pójdę do siebie.
- Tu nie ma żadnego alkoholu - odparł Golem.
Wiktor w milczeniu wskazał palcem na bar, gdzie matowo lśniły rzędy
butelek. Golem obejrzał się.
- Nie - powiedział. - Niestety.
- Chcę coś wypić! - uparcie powtórzył Wiktor.
Tak naprawdę nie miał ochoty się upierać. Udawał chojraka. Mokrzaki
patrzyły na niego. CzytajNocy opuścili ksiNożki, zastygli w bezruchu,
odwrócili głowy i tylko śpiNocy spali nadal. DziesiNotki błyszczNocych oczu,
jakby zawieszonych w czerwonawym półmroku, patrzyły na Wiktora.
- Niech pan nie wraca do numeru - oznajmił Golem. - Proszę wyjść z
hotelu. Niech pan idzie do LoIi.. Albo do willi doktora... Tylko chcę
wiedzieć, gdzie pan będzie. Przyjadę po pana. Proszę posłuchać, Wiktorze,
niech pan się nie stawia, tylko słucha. Teraz nie mam czasu wyjaśniać,
zresztNo byłoby to nie na miejscu. Szkoda, że nie ma Diany, ona by
potwierdziła...
- A gdzie jest Diana?
Golem znowu się rozejrzał i spojrzał na zegarek.
- O czwartej... Albo o piNotej... będzie na stacji benzynowej przy
Słonecznej Bramie.
- A gdzie jest teraz?
- Teraz jest zajęta.
- Tak - powiedział Wiktor i również spojrzał na zegarek. - O czwartej,
albo o piNotej przy Słonecznej Bramie - miał okropnNo ochotę iść sobie
stNod. To było nie do zniesienia - stać tak skupiajNoc na sobie uwagę tego
milczNocego zgromadzenia.
- Być może o szóstej - rzekł Golem.
- Przy Słonecznej Bramie... - powtórzył Wiktor. - To tam gdzie jest
willa naszego doktora.
- Właśnie - przytaknNoł Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka.
- Moim zdaniem, pan po prostu chce mnie stNod wyprosić - oznajmił
Wiktor.
- Tak - potwierdził Golem i nagle z zainteresowaniem spojrzał Wiktorowi
w twarz. - Wiktorze, czy pan zupełnie nie ma ochoty się stNod wynieść?
- Mam ochotę się przespać - niedbale odparł Wiktor. - Dwie noce nie
spałem - złapał Golema za guzik, wyprowadził go do hallu. - Dobra, zaraz
sobie pójdę - rzekł. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd?
- Tak - odpowiedział Golem.
- Czy może zaczęliście powstanie?
- Tak - powiedział Golem.
- A może zaczęła się wojna?
- Tak - przytaknNoł Golem. - Tak, tak, tak. Niech się pan stNod wynosi.
- Dobrze - oznajmił Wiktor. Odwrócił się, żeby odejść, ale nagle
przystanNoł. - A Diana? - zapytał.
- Jej nic nie grozi - odrzekł Golem. - I mnie również. Nikomu z nas nic
nie grozi. W każdym razie do godziny szóstej. Być może do siódmej.
- Odpowiada pan za Dianę - stwierdził Wiktor cicho. Golem wyciNognNoł
chustkę do nosa i wytarł szyję.
- Ja odpowiadam za wszystko - powiedział.
- Tak? Wolałbym, żeby pan odpowiadał tylko za Dianę.
- Znudził misie pan - odparł Golem. - Och. jak rai pan obrzydł, piękne
kaczNotko. Diana jest z dziećmi. Dianie absolutnie nic nie grozi. I niech
pan już sobie idzie. Mam dużo pracy.
Wiktor odwrócił się i poszedł w kierunku schodów. Zurtzmansora za
kontuarem nie było, tylko żarówka tliła się nad brulionem oprawnym w ceratę.
- Baniew - odezwał się z jakiegoś ciemnego kNota R. Kwadryga. - Ty
dokNod? Idziemy!
- Przecież nie mogę łazić po deszczu w kapciach! - odrzekł gniewnie
Wiktor nie odwracajNoc głowy. Przepędzili, myślał. Wypędzili nas z hotelu.
Być może z ratusza też nas przepędzili. A może i z miasta... I co dalej? W
swoim pokoju przebrał się szybko i narzucił płaszcz. Kwadryga nie odstępował
go i plNotał się pod nogami.
- Masz zamiar iść w, szlafroku? - zapytał Wiktor.
- On jest ciepły - powiedział Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden.
- Idß się ubierz, bałwanie.
- Nie pójdę - kategorycznie odmówił Kwadryga.
- Chodßmy razem - zaproponował Wiktor.
- Nie. Razem też nie trzeba. Ty się nie bój, ja tak... Jestem
przyzwyczajony...
Kwadryga zachowywał się jak pudel domagajNocy się spaceru. Podskakiwał,
zaglNodał w oczy, głośno dyszał, ciNognNoł za ubranie, podbiegał do drzwi i
zawracał. Przekonywanie go nie miało sensu. Wiktor dał mu swój stary płaszcz
i zamyślił się. WyjNoł z biurka dokumenty i pieniNodze, rozłożył wszystko po
kieszeniach, zamknNoł okno i zgasił światło. Następnie zdał się na łaskę
Kwadrygi.
Doktor honoris causa pochylił głowę, pędem powlókł go korytarzem;
kuchennymi schodami, obok ciemnej, zimnej kuchni, wypchnNoł przez drzwi na
ulewny deszcz, w egipskie ciemności i wybiegł w ślad za Wiktorem.
- Wydostaliśmy się dzięki Bogu! - oznajmił. - Biegniemy!
Ale biegać nie umiał. Męczyła go zadyszka, zresztNo było tak ciemno, że
trzeba było właściwie iść po omacku, trzymajNoc się ścian. Na podstawie
świecNocych na pół mocy ulicznych latarni i sNoczNocego się gdzieniegdzie
przez zasłony czerwonawego światła można było odgadnNoć zaledwie ogólny
kierunek. Deszcz lał Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie były całkiem
bezludne. Gdzieś rozmawiano półgłosem, płakało niemowlę, parokrotnie
przejeżdżały ciężarówki, jakaś furmanka minęła ich z hukiem żelaznych
obręczy na kołach. "Wszyscy uciekajNo - mamrotał Kwadryga. - Wszyscy
uciekajNo. Tylko my się wleczemy..." Wiktor milczał. Pod nogami chlupało,
pantofle przemokły, po twarzy spływała ciepława woda, Kwadryga czepiał się
jak kleszcz, wszystko to było głupie, w złym guście, trzeba było się wlec
przez całe miasto i nie było temu końca. Wiktor wpadł na rynnę,
zachrzęściło, Kwadryga puścił go i natychmiast wrzasnNoł płaczliwie na całe
miasto: "Baniew! Gdzie jesteś?". Kiedy tak błNokali się w mokrych
ciemnościach szukajNoc jeden drugiego, nad głowami stuknęło okienko i
zduszony głos zainteresował się: "No i co słychać?" "Ciemno jak u
murzyna..." - odpowiedział Wiktor. "Zgadza się! - z entuzjazmem podchwycił
głos. - I wody nie ma... Dobrze, że zdNożyliśmy nałapać do balii" "A co
będzie?" - zapytał Wiktor przytrzymujNoc Kwadrygę wyrywajNocego się naprzód.
Po chwili milczenia głos odparł: "ZarzNodzNo ewakuację, nie inaczej... Ech,
życie!!" i okienko zatrzasnęło się. Powędrowali dalej. Kwadrygu wczepiony
oburNocz w Wiktora zaczai niejasno opowiadać, jak się przerażony obudził,
zszedł na dół i trafił na ten - sabat... Po ciemku wpadli na ciężarówkę, po
omacku wyminęli jNo i wpadli na człowieka z jakimś ładunkiem. Kwadryga znowu
wrzasnNoł. "O co chodzi?" - z wściekłościNo zapytał Wiktor. "Bije - urażonym
tonem zawiadomił go Kwadryga. - Prosto w wNotrobę. Pudłem". Chodniki były
zastawione samochodami, lodówkami, kredensami, całymi dżunglami roślin w
doniczkach. Kwadrygę zarzuciło i trafił do otwartej szafy z lustrem,
następnie wplNotał się w rower. Wiktor powoli wpadał w furię. W jakimś
miejscu zatrzymano ich i zaświecono w oczy latarkNo. Błysnęły mokre,
wojskowe hełmy i ordynarny głos z południowym akcentem oznajmił: "Patrol
wojskowy. Proszę q dokumenty". Kwadryga rzecz jasna żadnych dokumentów nie
miał, więc natychmiast zaczNoł wrzeszczeć, że jest doktorem, że jest
laureatem, że zna osobiście... Ordynarny głos powiedział pogardliwie:
"Frajerzy. Przepuścić". Minęli plac miejski. Przed komend policji stały
stłoczone samochody z zapalonymi reflektorami. Bezmyślnie miotali się.
mężczyßni w złotych koszulach błyskajNoc miedziNo swoich strażackich hełmów,
rozlegały się dßwięczne, niewyraßne komendy. Widać było, że tu właśnie
znajduje się centrum paniki. Odbłyski reflektorów jeszcze przez czas jakiś
oświetlały drogę, następnie znowu zrobiło się ciemno.
Kwadryga już nie mamrotał, tylko spał i pojękiwał. Kilkakrotnie
przewracał się pociNogajNoc za sobNo Wiktora. Utytłali się jak świnie.
Wiktor otępiał doszczętnie, już więcej nie przeklinał, zasłona apatii
spętała mu mózg, trzeba było iść, iść, dzisiaj iść, jutro iść, odpychać
napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosić Kwadrygę
za kołnierz namokłego szlafroka, tylko nie wolno było się zatrzymać, i w
żadnym wypadku nie wolno było zawrócić. Coś mu się przypomniało, coś co
zdarzyło się dawno - haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne, ale wtedy była
łuna i ludzka kasza na ulicach, w oddali zaś trzaskało i łomotało, za nim
było przerażenie, a dookoła opustoszałe domy z oknami oklejonymi na krzyż, w
twarz leciał popiół i woń spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi z
ogromnNo flagNo narodowNo wyszedł wysoki pułkownik we wspaniałym
lejb-huzarskim mundurze, zdjNoł czapkę i strzelił sobie w łeb, a my
oberwani, zakrwawieni, wierni i zdradzeni, również w huzarskich mundurach,
ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczęliśmy gwizdać, rechotać,
niektórzy rzucali w trupa resztkami połamanych szabli...
- Ano, stój - szeptem powiedział ktoś w ciemności i o pierś oparło się
coś bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniósł ręce.
- Jak pan śmie! - wrzasnNoł Kwadryga za plecami Wiktora.
- Cicho! - rozkazał głos.
- Ratunku! - wrzasnNoł znowu Kwadryga.
- Cicho, idioto - powiedział do niego Wiktor. - Poddaję się, poddaję -
rzekł w ciemność, tam skNod pochodziła lufa automatu, i skNod dobiegał
ciężki oddech.
- Będę strzelać! - uprzedził przestraszony głos.
- Nie trzeba - odparł Wiktor. - Przecież się poddajemy. - W gardle, mu
zaschło.
- No, rozbierać się! - polecił głos.
- To znaczy, że co?
- Zdejmuj buty, płaszcz zdejmuj, spodnie...
- Po co?
- Szybko, szybko! - wysyczał głos.
Wiktor dobrze się przypatrzył, opuścił ręce, odstNopił na bok, złapał
za automat i zadarł lufę do góry. Bandyta zapiszczał, szarpnNoł się, ale nie
wiadomo dlaczego nie wystrzelił. Obaj sapali z wysiłkiem wyrywajNoc sobie
automat. "Baniew! Gdzie jesteś?" - wrzeszczał zrozpaczony Kwadryga. SNodzNoc
z zapachu i po dotyku człowiek z automatem był żołnierzem. Czas jakiś
jeszcze walczył, ale Wiktor był znacznie silniejszy.
- Koniec - oznajmił Wiktor przez zęby. - Koniec. Nie wyrywaj się, bo
jeszcze dostaniesz po mordzie.
- Niech mnie pan puści! - syczał żołnierz broniNoc się słabo.
- Po co ci moje spodnie? Gadaj, coś ty za jeden?
Żołnierz tylko sapał. "Wiktor!" - wrzeszczał Kwadryga już gdzieś z
oddali. "Aaa!". Zza rogu wyjechał samochód, na moment oświetlił reflektorami
znajomNo, piegowatNo twarz, okrNogłe ze strachu oczy znikły.
- Ee, ja przecież ciebie znam - powiedział Wiktor. - Czego napadasz na
ludzi? Oddaj automat. Żołnierz zaczepiajNoc rzemieniem o hełm pokornie oddał
broń.
- Więc po co ci moje spodnie? - zapytał Wiktor. - Dezerterujesz?
Żołnierz sapał. Taki sympatyczny, piegowaty żołnierzyk...
- No, dlaczego nic nie mówisz? Żołnierzyk zapłakał. Cienko, zawodzNoc.
- Mnie teraz tak czy inaczej... - wymamrotał. - Tak czy inaczej mnie
rozstrzelajNo. Uciekłem z posterunku. Odszedłem, porzuciłem posterunek,
gdzie się teraz podzieję.... Niech mnie pan puści, co? Ja przecież nie
chciałem niezłego, nie jestem żadnym bandytNo, niech mnie pan nie wydaje...
Chlipał, pociNogał nosem i w ciemności zapewne wycierał nos rękawem
munduru - żałosny jak każdy dezerter, przerażony jak wszyscy dezerterzy,
gotowy na wszystko.
- Dobra - stwierdzi! Wiktor. - Pójdziesz z nami. Nie wydamy cię.
Ubranie też się znajdzie. Idziemy, tylko się nie zgub.
KierujNoc się na psie wycie znaleßli Kwadrygę. Teraz na szyi Wiktora
wisiał automat, za lewNo rękę konwulsyjnie trzymał go pochlipujNocy
żołnierz, za prawNo wyjNocy cicho Kwadryga. Zupełny obłęd. Można oczywiście
oddać rozładowany automat temu chłopcu i dać smarkaczowi kopniaka. Nie,
jakoś szkoda. I smarkacza szkoda, i automatu, jeszcze się może przydać...
Myśmy tu się naradzili ze społeczeństwem i przeważył poglNod, że na
rozbrojenie jest jeszcze za wcześnie. Automat może się jeszcze przydać w
przyszłości...
- Przestańcie obaj wyć - powiedział Wiktor. - Bo patrol usłyszy.
Ucichli, a po pięciu minutach, kiedy zaświeciły przed nimi matowe
światła stacji benzynowej. Kwadryga pociNognNoł Wiktora na prawo mamroczNoc
radośnie: "Przyszliśmy, dzięki Bogu przyszliśmy..."
Klucz do furtki Kwadryga oczywiście zapomniał w hotelu razem ze
spodniami. PieklNoc się przeleßli przez płot, klnNoc błNokali się przez czas
jakiś w krzakach bzu, omal nie wpadli do fontanny, wreszcie trafili do
wejścia, wyważyli drzwi i znaleßli się w hallu. PstryknNoł kontakt i hali
rozjaśniło słabe, czerwone światło. W czasie kiedy Kwadryga biegał po domu w
poszukiwaniu ręczników i suchego ubrania, żołnierz rozebrał się do bielizny,
zwinNoł mundur w tobołek i wepchnNoł pod kanapę. Wtedy uspokoił się nieco i
przestał pochlipywać. Potem wrócił Kwadryga i wszyscy długo, zaciekle
wycierali się ręcznikami i przebierali.
W hallu panował chaos. Wszystko było poprzewracane, rozrzucone,
zabłocone. KsiNożki poniewierały się przemieszane z brudnymi łachami i
zrolowanymi obrazami. Pod nogami chrzęściło szkło i tubki z zaschniętNo
farbNo, telewizor patrzył pustym prostokNotem ekranu, a stół zastawiony był
brudnymi naczyniami z cuchnNocymi resztkami jedzenia. ZresztNo, czego tam
nie było po kNotach, a raczej co tam było, nie mógł się zorientować w
ciemnościach. Zaduch w domu był taki, że Wiktor nie wytrzymał i otworzył
okno.
Kwadryga zabrał się do robienia porzNodku. Najpierw ujNoł brzeg stołu,
przechylił go i z łoskotem zsypał wszystko na podłogę. Następnie wytarł blat
mokrym szlafrokiem, pobiegł gdzieś, przyniósł trzy kryształowe kieliszki,
zabytkowe i piękne oraz dwie kwadratowe butelki. PopiskujNoc z
niecierpliwości wyciNognNoł korki i napełnił pucharki.
- Na zdrowie... - wymamrotał niewyraßnie, złapał swój kieliszek,
przywarł do niego chciwie, już zawczasu przewracajNoc oczami z rozkoszy.
Wiktor ugniatajNoc wilgotnego papierosa patrzył na niego z pobłażliwym
uśmiechem. Na twarzy Kwadrygi pojawiło się nagle nieopisane zdumienie
przemieszane z zawodem.
- I tu też... - powiedział z obrzydzeniem.
- Co takiego? - zapytał Wiktor.
- Woda - nieśmiało odezwał się żołnierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna.
Wiktor odpił ze swojego kieliszka. Tak, to była woda, czysta, zimna,
być może nawet destylowana.
- Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapytał.
Kwadryga bez słowa złapał drugNo butelkę i wypił łyk. Twarz wykrzywił
mu grymas. SplunNoł i powiedział: "O mój Boże!", pochylił się i na palcach
wyszedł z pokoju, żołnierz znowu chlipnNoł. Wiktor obejrzał etykietki na
butelkach - rum, whisky. Znowu spróbował - woda. Zapachniało normalnym
diabelstwem, same z siebie zaskrzypiały gdzieś deski podłogi, skóra na
plecach ścierpła pod uważnym spojrzeniem czyichś oczu. Żołnierzyk wciNognNoł
głowę w kołnierz ogromnego swetra R. Kwadrygi i głęboko wsunNoł ręce w
rękawy. Oczy miał okrNogłe i nie spuszczał wzroku z Wiktora. Wiktor zapytał
ochryple:
- No, czego się gapisz?
- A pan czego? - szeptem spytał żołnierz.
- Ja dla niczego, a ty po co wybałuszasz gały?
- Ja tak, a pan... Jakoś straszno.... Lepiej nie...
Spokój, powiedział do siebie Wiktor. To nic strasznego. To przecież
homo super. Oni nie takie rzeczy potrafiNo. Oni, bracie, wszystko umiejNo.
Wodę w wino i wino w wodę. SiedzNo sobie w restauracji i przemieniajNo.
NiszczNo epokę. Kamień węgielny. Abstynenci, ich mać...
- Stchórzyłeś? - zapytał żołnierza. - Gówniarz.
- Bo to straszne! - powiedział żołnierz ożywiajNoc się. - Panu to nic,
ale ile ja się wycierpiałem... Stoisz w nocy na posterunku, a on wylatuje
zza drutów, spojrzy na ciebie z góry i dalej... Jeden nasz kapral to nawet
zrobił w portki... Kapitan ciNogle mówił, przyzwyczaicie się, że służba, że
przysięga. Ni cholery nie można się przyzwyczaić. Niedawno jeden przyleciał,
usiadł na dachu wartowni i patrzy, i patrzy... a oczy ma nie jak człowiek,
czerwone, świeca, siarkNo od niego zalatuje... - żołnierz wyjNoł ręce z
rękawów i przeżegnał się.
Z głębin willi wychynNoł Kwadryga wciNoż tak samo pochylony i na
palcach.
- Sama woda - oznajmił. - Wiktor, wiejmy stNod. W garażu stoi
zatankowany samochód, siadamy i cześć! No?
- Bez paniki - odparł Wiktor. - Zwiać zawsze zdNożymy. A zresztNo, jak
chcesz. Ja teraz nie pojadę, ale ty spadaj. I nie zapomnij zabrać chłopaka.
- Nie - stwierdził Kwadryga. - Bez ciebie nie pojadę.
- W takim razie przestań dygotać i przynieś coś do żarcia - polecił
Wiktor. - Chleb jeszcze nie przemienił się w kamień?
Chleb w kamień się nie przemienił. Konserwy również pozostały
konserwami i to dobrymi konserwami. Jedli, a żołnierz opowiadał, ile się
najadł strachu przez ostatnie dwa dni, o latajNocych mokrzakach, o inwazji
dżdżownic, o dzieciach, które w ciNogu dwóch dni stały się dorosłymi ludßmi,
o swoim przyjacielu szeregowcu Krupmanie, dziewiętnastoletnim chłopcu, który
ze strachu sam się postrzelił... i jeszcze o tym jak na wartownię
przyniesiono obiad, postawiono na kuchni, żeby się ogrzał, jak obiad stał
dwie godziny na ogniu, w ogóle się nie zagrzał i jedli zimny... A dzisiaj
objNołem wartę o ósmej wieczorem, deszcz jak z cebra, razem z gradem, nad
obozem pozaregulaminowe światła, muzyka jakaś nieludzka i jakiś głos wciNoż
mówi i mówi, mówi, mówi, a co mówi nie wiadomo, słowa nie można zrozumieć. A
potem ze stepu wyszły wirujNoce słupy i prosto do obozu. Ledwie weszły, jak
otwarła się brama i wylatuje za bramę pan kapitan na swoim samochodzie. Nie
zdNożyłem nawet stanNoć na baczność, widzę tylko, że pan kapitan na tylnym
siedzeniu bez czapki, bez płaszcza - bije kierowcę po karku i wrzeszczy:
"Prędzej sukinsynu. Prędzej!" Coś mnie ścisnęło w środku, jakby mi ktoś
powiedział - uciekaj, pryskaj stNod, bo inaczej zostanie z ciebie mokra
plama. No, to zwiałem. I nie drogNo, tylko prosto, przez step, przez
wNowozy, mato w moczarach nie ugrzNozłem, pelerynę gdzieś tam zgubiłem,
wczoraj nowNo pobrałem, ale trafiłem do miasta, a w mieście patrole.. Raz
ledwie im uciekłem, drugi raz ledwie im uciekłem, dotarłem tu do stacji
benzynowej, patrzę - ludzie uciekajNo, cywilów puszczajNo bez gadania, ale
naszych - figę, żNodajNo przepustek. No to się zdecydowałem.
Opowiedziawszy swojNo historię, żołnierz zwinNoł się w fotelu i
natychmiast zasnNoł. Męczeńsko trzeßwy Kwadryga znowu zaczai powtarzać, że
trzeba uciekać i to natychmiast. "Ten tu na przykład - mówi w kółko,
wskazujNoc widelcem na śpiNocego żołnierza. - Nawet ten rozumie... Ale ty
jesteś okropnie tępy, Baniew, tępy jak głNob. Że też nie czujesz, ja mam po
prostu fizyczne uczucie, jak z północy coś mnie naciska. .. Uwierz mi....
wiem, że mi nie wierzysz, ale teraz uwierz, przecież dawno wam wszystkim
mówiłem - nie wolno tu siedzieć... Golem ci w głowie zawrócił, pijaczyna
nosaty... Zrozum, teraz jeszcze jest wolna droga, wszyscy czekajNo aż się
rozwidni, potem wszystkie mosty będNo zatłoczone tak jak w czterdziestym...
Jesteś uparty jak kozioł, Baniew, zawsze taki byłeś, jeszcze w gimnazjum..."
Wiktor kazał mu iść spać albo wynosić się do diabła. Kwadryga nabzdyczył
się, dojadł konserwy i wlazł na kanapę owinNowszy się w moherowy pled. Czas
jakiś kręcił się, chrzNokał, mamrotał apokaliptyczne przepowiednie, a potem
ucichł. Była godzina czwarta.
O czwartej dziesięć światło mignęło i zgasło zupełnie. Wiktor
wyciNognNoł się w fotelu, przykrył jakimiś suchymi szmatami i spokojnie
leżał patrzNoc w ciemne okno i nadsłuchujNoc. Pojękiwał przez sen
żołnierzyk, pochrapywał umęczony doktor honoris causa. Gdzieś - zapewne na
stacji benzynowej - ryczały silniki, niewyraßnie wykrzykiwały coś jakieś
głosy. Wiktor spróbował zorientować się w tym co się dzieje i doszedł do
wniosku, że mokrzaki jednak pokłóciły się z generałem Pferdem, pogoniły go z
leprozorium, przeniosły swojNo rezydencję do miasta i wyobrażajNo sobie, że
jeżeli umiejNo przemienić wino w wodę i sprowadzać na ludzi upiorny strach,
to będNo umieli przeciwstawić się współczesnemu wojsku... - co tam, nawet
współczesnej policji. Idioci. ZburzNo miasto i sami zginNo, zostawiNo ludzi
bez dachu nad głowNo. I dzieci... Dzieci zmarnujNo, dranie! I po co? Czego
oni chcNo? Czyżby znowu walka o władzę? Ech wy, homo super! MNodrzy,
utalentowani... tacy sami dranie jak i my. Jeszcze jeden nowy ład, a czym
ład nowszy tym gorszy - to dobrze wiadomo. Irma... Diana... Poderwał się,
namacał telefon, zdjNoł słuchawkę. Telefon milczał. Znowu czegoś między
sobNo nie podzielili, a my, którzy nie chcemy być ani z tymi ani z tamtymi,
chcemy tylko, żeby nas zostawiono w spokoju, znowu musimy ruszać w drogę,
depczNoc się wzajemnie ratować się, uciekać, albo co gorsza - wybierać
czyjNoś stronę niczego nie rozumiejNoc, nic nie wiedzNoc, wierzyć na słowo,
nawet nie na słowo, ale diabli wiedzNo na co... Strzelać do siebie, szarpać
zębami....
Znane myśli płynNo znanym korytem. Już tysiNoce razy tak myślałem.
Przyuczeni jesteśmy. Przyuczeni od dziecka. Albo hurra, hurra, albo idßcie
wszyscy do diabła, nikomu nie wierzę. Myśleć pan nie urnie, panie Baniew, ot
co. I dlatego pan upraszcza. Jeżeli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek
złożony ruch społeczny, na poczNotek próbuje pan go uprościć. WiarNo, albo
niewiarNo. A jeżeli pan już wierzy, to do utraty zmysłów, do
najwierniejszego szczenięcego skowytu. A jeśli pan nie wierzy to z lubościNo
rzyga pan zatrutNo żółciNo na wszystkie ideały - i na fałszywe, i na te
najprawdziwsze. Perry Mason mawiał - nie należy się bać dowodów rzeczowych -
trzeba się bać interpretacji. To samo z politykNo. Bandyci interpretujNo tak
jak im jest wygodnie, a my prostaczkowie łykamy gotowNo interpretację.
Dlatego, że nie umiemy, nie możemy i nie chcemy sami pomyśleć. A kiedy
prostaczek Baniew, który nigdy niczego oprócz politycznych bandziorów w
życiu nie widział, próbuje samodzielnej interpretacji, to natychmiast daje
plamę, ponieważ jest ciemny jak tabaka w rogu, myślenia nikt go nie nauczył,
więc naturalnie w żadnych innych kategoriach oprócz bandyckich interpretować
nie jest zdolny. Nowy świat, stary świat... i od razu skojarzenia - nowy
ład, stary ład... No dobrze, ale przecież prostaczek Baniew istnieje nie
pierwszy dzień, coś niecoś już widział, tego i owego się nauczył. Przecież
nie jest zupełnym debilem. Przecież jest Diana, Zurtzmansor, Golem. Dlaczego
muszę wierzyć faszyście Faworowi, albo temu smarkatemu kmiotkowi, albo
trzeßwemu Kwadrydze? Dlaczego koniecznie zaraz krew, gnój i błoto? Mokrzaki
wystNopiły przeciwko Pferdowi? Znakomicie! Pogonić go w cholerę. Dawno
pora... A dzieci nie pozwolNo skrzywdzić, to do nich niepodobne... nie
rozdzierajNo na sobie koszul, nie nawołujNo, żeby się narodowo samookreślić,
nie grajNo na jaskiniowych instynktach... To, co najbardziej naturalne, to
najmniej przystoi człowiekowi - słusznie, brawo Bol-Kunac, zuch jesteś... I
całkiem możliwe, że to nowy świat bez nowego ładu. Strach? Obcość? Ale tak
właśnie powinno być. Tworzysz przyszłość, ale nie dla siebie. Ależ ja się
miotałem jak goły w pokrzywach, kiedy sparzyła mnie przyszłość! Jak bardzo
chciałem zawrócić, znaleßć się tam gdzie moje minogi i wódka... Nawet
wspomnieć przykro, ale przecież tak właśnie być powinno. Tak, nienawidzę
starego świata. Nienawidzę jego głupoty, jego obskurantyzmu, jego faszystów.
Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To mój chleb i moja woda. Oczyśćcie
świat wokół mnie, sprawcie, żeby stał się takim jakim chcę go widzieć,
wówczas nastNopi mój koniec. Wychwalać nie umiem, nienawidzę wychwalania, a
wymyślać nie będę miał komu, nie będę miał kogo nienawidzieć - smutek,
śmierć... Nowy ś wiat - suro wy, sprawiedliwy, mNodry, sterylnie czysty -
nie jestem mu potrzebny, jestem dla niego zerem. Byłem mu potrzebny, kiedy
walczyłem o niego... ale jeśli ja mu nie jestem potrzebny to i on mi
niepotrzebny, ale jeżeli jest mi niepotrzebny, to dlaczego walczę o niego?
Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy można było oddać życie za zbudowanie
nowego świata, ale umrzeć w starym. Akceleracja, wszędzie akceleracja... Ale
nie sposób walczyć przeciw, nie walczNoc za! No cóż to znaczy, że kiedy
rNobiesz las, najmocniej podcinasz właśnie tę gałNoß, na której siedzisz.
... Gdzieś w ogromnym, pustym świecie płakała dziewczynka powtarzajNoc
żałośnie: nie chcę, nie chcę, to niesprawiedliwe, co z tego, że będzie
lepiej, jeżeli tak ma być, to niech nie będzie lepiej, niech oni zostanNo,
niech oni będNo, czy naprawdę nie można nic zrobić, żeby zostali z nami,
jakie to głupie, jakie bezsensowne... Przecież to Irma, pomyślał Wiktor.
"Irma!" - krzyknNoł i obudził się.
Chrapał Kwadryga. Deszcz za oknem ustał i jakby przejaśniało. Wiktor
podniósł do oczu zegarek. ŚwiecNoce wskazówki pokazywały za kwadrans
piNotNo. CiNognęło przenikliwym chłodem, należałoby wstać i zamknNoć okno,
ale już się zagrzał i nie chciało mu się ruszać, powieki mimo woli opadły mu
na oczy. Ni to we śnie, ni to na jawie, gdzieś w pobliżu przejeżdżały
samochody, jeden za drugim jechały samochody, samochody wlokły się
błotnistNo drogNo po wybojach, przez bezkresne, bagniste pole pod szarym
brudnym niebem, wzdłuż pochylonych słupów telegraficznych, z których zwisały
zerwane druty, obok rozbitego działa z lufNo zadartNo do góry, obok resztek
osmalonego komina, na którym siedziały najedzone wrony i przejmujNoca wilgoć
przenikała pod brezent, pod płaszcz, strasznie chciało się spać, ale spać
nie było można, dlatego, że powinna przejeżdżać Diana, a furtka zamknięta, w
oknach ciemno, pomyślała, że mnie tu nie ma i pojechała dalej, a on
wyskoczył przez okno i ze wszystkich sił rzucił się w pogoń za samochodem i
krzyczał tak, że omal żyły nie popękały mu w skroniach, okazało się jednak,
że obok z łoskotem i szczękiem jadNo czołgi, więc nie słyszał nawet samego
siebie, a Diana pojechała tam, w stronę przeprawy, gdzie wszystko płonęło,
gdzie jNo zabijNo i on zostanie sam, w tym momencie rozległ się przenikliwy
świst bomby, prosto w głowę, w mózg... Wiktor wskoczył do rowu i spadł z
fotela.
Kwiczał R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzył w niebo i
kwiczał jak baba, było widno, ale nie było to dzienne światło - na
uświnionej podłodze leżały równe jasne prostokNoty. Wiktor podbiegł do okna
i wyjrzał. To był księżyc - lodowaty, maleńki, oślepiajNoco jasny. Było w
nim coś niewypowiedzianie przerażajNocego, do Wiktora nie od razu dotarło co
mianowicie takiego. Niebo nadal zasnuwały chmury, ale w tych chmurach ktoś
starannie wykroił równiutki kwadrat i w centrum tego kwadratu był księżyc.
Kwadryga już nie kwiczał. ZatchnNoł się krzykiem i wydawał z siebie
tylko słabe, skrzypliwe dßwięki. Wiktor z trudem nabrał powietrza w płuca i
nagle poczuł złość. Co oni tu urzNodzajNo - cyrk, czy co? Za kogo oni mnie
biorNo? Kwadryga wciNoż skrzypiał.
- Przestań! - ryknNoł Wiktor z nienawiściNo. - Co ty, kwadratów nie
widziałeś? Artysta gówniany! Fagas!
Złapał Kwadrygę za moherowy pled i potrzNosnNoł z całej siły. Kwadryga
upadł na podłogę i zamarł.
- No więc - powiedział nagle nieoczekiwanie jasno i wyraßnie. - Ja mam
dosyć.
Wstał na czworaki i wprost z tej pozycji wystartował niczym sprinter.
Wiktor znowu wyjrzał przez okno. W głębi duszy miał nadzieję, że mu się
przewidziało, ale nic się nie zmieniło i nawet wypatrzył w prawym dolnym
kNocie kwadratu gwiazdkę, nieomal zatopionNo w księżycowym blasku. Było
świetnie widać mokre krzaki bzu, nieczynnNo fontannę i alegorycznNo rybę z
marmuru, bogato zdobionNo bramę, a za bramNo - czarnNo wstęgę szosy. Wiktor
usiadł na parapecie i pilnujNoc, żeby nie drżały mu palce, zapalił
papierosa. KNotem oka zauważył, że żołnierza nie ma w hallu - może uciekł,
może schował się pod kanapę i umarł ze strachu. W każdym razie automat leżał
na dawnym miejscu, i Wiktor histerycznie zachichotał porównujNoc ten
nieszczęsny kawałek żelaza z siłami, które wykonały kwadratowNo studnię w
chmurach. Sztukmistrze, żeby ich. Nie - e, jeżeli nawet ten nowy świat
polegnie, to i stary nießle dostanie po uszach... Ale to dobrze, że jest pod
rękNo automat. Głupio, ale jakoś z nim spokojniej. ZresztNo, jeśli po -
myśleć, wcale nie głupio. Jasne jak słońce, że szykuje się przesławne
wianie, to wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie wianie, zawsze lepiej
trzymać się na uboczu i mieć przy sobie automat.
Na dziedzińcu zaryczał silnik, zza rogu wyleciała ogromna,
nieskończenie długa limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za
bezinteresownNo służbę wiernym pędzlem) i nie wybierajNoc drogi pomknęła do
bramy, wywaliła jNo, wyjechała na szosę, skręciła i znikła.
- A jednak zwiał, bydlak - wymamrotał Wiktor nie bez zawiści. Zlazł z
parapetu, zawiesił na ramieniu automat, narzucił płaszcz i zawołał
żołnierza. Żołnierz nie odezwał się. Wiktor zajrzał pod kanapę, ale leżał
tam tylko szary tłumok z umundurowaniem. Wiktor zapalił jeszcze jednego
papierosa i wyszedł na dwór. W krzakach bzu, obok rozbitej bramy znalazł
ławkę dziwacznego kształtu, ale bardzo wygodnNo, a co najważniejsze z dobrym
widokiem na szosę, usiadł, założył nogę na nogę i szczelniej zakutał się w
płaszcz. PoczNotkowo na szosie było pusto, ale potem przejechał samochód,
drugi, trzeci i Wiktor zrozumiał, że wianie się rozpoczęło.
Miasto pękło jak wezbrany wrzód. Na czele uciekali wybrani, magistrat i
policja, uciekał przemysł i handel, uciekał sNod i akcyza, finanse i oświata
ludowa, poczta i telegraf, uciekały złote koszule - wszyscy, wszyscy, w
kłębach benzynowego smrodu, w trzasku rur wydechowych, rozczochrani,
agresywni, rozwścieczeni i tępi. Kombinatorzy, dorobkiewicze, słudzy ludu,
ojcowie miasta, z wyciem syren samochodowych, w histerycznym jęku klaksonów
- szosa ryczała, gigantyczny furunkuł wciNoż wyciekał i wyciekał, a kiedy
spłynęła ropa, popłynęła krew - ludzie na zatłoczonych ciężarówkach, w
przeciNożonych autobusach, w załadowanych małolitrażówkach, na motocyklach,
na rowerach, na wózkach, na piechotę przygięci ciężarem tobołów,
popychajNocy ręczne wózki, pieszo, z pustymi rękami, posępni, milczNocy,
zagubieni, zostawiajNoc swoje domy, swoje pluskwy, swoje niewielkie
szczęście, ułożone życie, swojNo przeszłość i swojNo przyszłość. Za ludßmi
postępowało wojsko. Powoli przejechał łazik z oficerami, transporter
opancerzony, dwie ciężarówki z żołnierzami i nasze najlepsze na świecie
polowe kuchnie, a ostatnia jechała pancerka na gNosienicach z karabinami
maszynowymi skierowanymi do tyłu.
Świtało, księżyc pobladł, straszny kwadrat rozpłynNoł się, chmury
topniały, nadciNogał świt. Wiktor poczekał około kwadransa, nikogo się
więcej nie doczekał i wyszedł za bramę. Na asfalcie poniewierały się brudne
szmaty, czyjaś rozwalona walizka - w bardzo dobrym gatunku, od razu widać,
że jakaś władza jNo zgubiła, koło od furmanki, a nie opodal, na poboczu -
sama furmanka ze starNo dziurawNo kanapNo i fikusem. Pośrodku szosy,
dokładnie naprzeciwko bramy - samotny kalosz. Dookoła było pusto. Wiktor
spojrzał w stronę stacji benzynowej. Nie było tam już ani jednego samochodu,
ani jednego człowieka. W ogrodach zaczęły śpiewać ptaki, wstawało słońce,
którego Wiktor nie widział już ze dwa tygodnie, a miasto - kilka lat. Ale
teraz nie było komu patrzeć na słońce. Znowu rozległ się warkot motoru i zza
zakrętu wynurzył się autobus. Wiktor zszedł na pobocze. To byli "Bracia w
sapiencji" - przepłynęli obok jednakowo odwracajNoc obojętne, bezmyślne
twarze. Otóż i koniec, pomyślał Wiktor. Dobrze byłoby się napić. Gdzież jest
Diana?
Wolno ruszył na powrót do miasta.
*
Słońce było po prawej stronie, to skrywało się za dachami domków, to
bryzgało ciepłym światłem poprzez gałęzie na wpół zgniłych drzew. Chmury
znikły i niebo było zdumiewajNoco czyste. Ziemia parowała lekkNo mgiełkNo.
Było idealnie cicho i Wiktor zwrócił uwagę na dziwne, ledwie dosłyszalne
dßwięki, dobiegajNoce jakby spod ziemi - słabe potrzaskiwanie, szuranie,
szelest. Ale potem przywykł i zapomniał o tym. Ogarnęło go zdumiewajNoce
poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Szedł jak pijany i prawie przez cały czas
patrzył w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzymał się obok niego jeep.
- Niech pan wsiada - powiedział Golem.
Golem był szary ze zmęczenia i jakiś przygnębiony, a obok niego
siedziała Diana, również zmęczona, ale i tak prześliczna, najpiękniejsza z
wszystkich zmęczonych kobiet.
- Słońce - rzekł Wiktor uśmiechajNoc się do niej. - Spójrzcie jakie
słońce.
- On nie pojedzie - stwierdziła Diana. - Uprzedzałam pana, Golem.
- Dlaczego nie pojadę? - zdziwił się Wiktor. - Pojadę. Tylko po co mam
się śpieszyć?
Nie wytrzymał i znowu popatrzył na niebo. Potem za siebie, na pustNo
ulicę. Wszystko było zalane słońcem. Gdzieś tam polem wlekli się
uciekinierzy, z łoskotem cofała się armia, wiała władza, tam były korki,
latały przekleństwa, bezmyślne komendy i großby, z północy na miasto
ciNognęli zwycięzcy, a tu był pusty pas spokoju i bezpieczeństwa, kilka
kilometrów pustki, w tej pustce zaś samochód i troje ludzi.
- Golem, czy to idzie nowy świat?
- Tak - oznajmił Golem. Wpatrywał się w Wiktora spod opuchniętych
powiek.
- A gdzie sNo pańskie mokrzaki? IdNo na piechotę?
- Mokrzaków nie ma - odpowiedział Golem.
- Jak to - nie ma? - zapytał Wiktor. Spojrzał na Dianę. Diana odwróciła
się w milczeniu.
- Mokrzaków nie ma - powtórzył Golem. Glos miał zduszony i Wiktorowi
nagle się wydało, że za chwilę zapłacze. - Może pan uważać, że ich nie było.
I nie będzie.
- Znakomicie - powiedział Wiktor. - No to chodßmy na spacer.
- Jedzie pan, czy nie? - ospale zapytał Golem.
- Ja bym pojechał - odparł z uśmiechem Wiktor - ale muszę jeszcze wpaść
do hotelu, zabrać maszynopisy i w ogóle rozejrzeć się... Wie pan, Golem,
mnie się tu podoba.
- Ja też zostaję - oznajmiła nagle Diana i wysiadła z samochodu. - Co
ja tam będę robić?
- A co pani będzie tu robić? - zapytał Golem.
- Nie wiem - odpowiedziała Diana. - Ale nie mam teraz na świecie nikogo
oprócz tego człowieka.
- No dobrze - rzekł Golem. - On nie rozumie. Ale pani...
- Przecież on musi zobaczyć - zaprotestowała Diana. - On nie może
wyjechać zanim nie zobaczy...
- O właśnie - podchwycił Wiktor. - Po jakiego diabła jestem potrzebny,
jeżeli nie zobaczę? Przecież to moja specjalność - patrzeć.
- Posłuchajcie, dzieci - powiedział Golem. - Czy wy zdajecie sobie
sprawę, na co się decydujecie? Wiktor, przecież mówiłem - niech pan zostanie
po swojej stronie, jeśli ma być z pana jakiś pożytek. Po swojej!
- Ja całe życie jestem po swojej stronie - odrzekł Wiktor.
- Tutaj będzie to niemożliwe.
- Zobaczymy - stwierdził Wiktor.
- O Boże - westchnNoł Golem - jakbym ja nie miał ochoty zostać! Ale
trzeba przecież choć trochę ruszyć głowNo! Trzeba rozumieć, do diabla, na co
ma się ochotę i co się musi... - jakby przekonywał siebie samego. - Ech,
wy... No cóż, zostawajcie. Życzę przyjemnego spędzenia czasu. - Wrzucił
bieg. - Diano, gdzie jest zeszyt? A, tutaj. Zabieram go ze sobNo. Pani nie
będzie potrzebny.
- Tak - potwierdziła Diana. - On tego właśnie chciał.
- Golem - zapytał Wiktor. - A pan dlaczego ucieka? Przecież ten świat
jest tym, czego pan chciał.
- Ja nie uciekam - surowo oznajmił Golem. - Ja jadę. StNod, gdzie już
więcej nie jestem potrzebny, tam gdzie jeszcze jestem potrzebny. Nie tak jak
wy. Żegnajcie.
I odjechał. Diana i Wiktor wzięli się za ręce i poszli w górę Alei
Prezydenta do pustego miasta na spotkanie zwycięzców. Nie rozmawiali, pełnNo
piersiNo wdychali nieznane, czyste powietrze, mrużyli oczy od słońca i nie
bali się niczego. Miasto patrzyło na nich pustymi oknami i było to miasto
zadziwiajNoce - pokryte pleśniNo, oślizgłe, próchniejNoce, całe w jakichś
złowieszczych plamach, jakby przeżarte egzemNo, jakby od wielu lat gniło na
dnie morza i oto wreszcie wyciNognięto je na powierzchnię na pośmiewisko
słońcu i słońce uśmiawszy się do woli zaczęło to miasto niszczyć.
Topniały, parowały dachy, blacha i dachówki rdzawo dymiły i znikały w
oczach. W murach otwierały się szczeliny, rosły, obnażajNoc obszarpane
tapety, obdrapane łóżka, kulawe meble i wypłowiałe fotografie. Miękko
podłamujNoc się tajały uliczne latarnie, rozpuszczały się w powietrzu kioski
i słupy ogłoszeniowe - wszystko wokół potrzaskiwało, syczało cichutko,
szeleściło, stawało się gNobczaste, przezroczyste, przeistaczało się w grudy
błota i znikało. Daleka wieża ratusza zmieniła sylwetkę, stała się lekka,
niewyraßna i znikła w niebieskości nieba. Przez chwilę, zupełnie oddzielnie
wisiał na niebie staroświecki zegar, ale potem również zniknNoł...
Przepadł mój maszynopis, wesoło pomyślał Wiktor. Dookoła nie było
miasta - gdzieniegdzie sterczały suchotnicze krzaczki, zostały schorowane
drzewa i plamy zielonej trawy i tylko daleko, za mgłNo można było domyśleć
się jakichś budynków, resztek budynków, upiorów domów, a nie opodal byłej
jezdni, na ceglanym ganku, który prowadził donikNod siedział Teddy,
wyciNognNowszy przed siebie chorNo nogę. Obok leżały drewniane kule.
- Czołem Teddy - powiedział Wiktor. - Zostałeś?
- Aha - odparł Teddy.
- Czemu?
- A tam - rzekł Teddy. - Napchali się jak śledzie do beczki, nawet nogi
nie miałem gdzie wyciNognNoć, mówię do synowej - no, po co ci idiotko
serwantka? A ona na mnie z pyskiem. PlunNołem na nich i zostałem.
- Chcesz iść z nami?
- Co to, to nie - odpowiedział Teddy. - Ja lepiej sobie tu posiedzę.
Teraz ze mnie żaden piechur, a co moje to i tak mnie nie minie...
I poszli dalej. Robiło się gorNoco i Wiktor zrzucił na ziemię
niepotrzebny płaszcz, strzNosnNoł z siebie zardzewiałe resztki automatu i
roześmiał się z ulgNo. Diana pocałowała go i powiedziała "Dobrze!". Nie
zaprzeczał . Szli i szli pod błękitnym niebem, pod gorNocym słońcem, po
ziemi, która już zazieleniła się młodNo trawNo i przyszli na miejsce gdzie
był hotel. Hotel wcale nie znikł. Stał nadal - ogromny, szary sześcian z
szorstkiego betonu i Wiktor pomyślał, że to jest pomnik, a być może słup
graniczny między starym i nowym światem. Ledwie to pomyślał, zza bryły
betonu bezdßwięcznie wystrzelił odrzutowy myśliwiec z emblematem Legii na
kadłubie, bezdßwięcznie śmignNoł nad głowami, skręcił w pobliżu słońca,
znikł i dopiero wtedy nadleciał piekielny, świszczNocy ryk, uderzył w uszy,
w twarz, w duszę, ale naprzeciw już szedł Bol-Kunac z wypłowiałym wNosikiem
na opalonej twarzy, a opodal szła Irma też prawie dorosła, bosa, w lekkiej,
prostej sukience z witkNo w ręku. Popatrzyła w ślad za myśliwcem, uniosła
witkę jakby brała go na cel i powiedziała "Kch - ch!"
Diana roześmiała się. Wiktor spojrzał na niNo i zobaczył, że jest to
jeszcze jedna Diana, zupełnie nowa, taka jakiej do tej pory jeszcze nie
znał, nie przypuszczał nawet, że taka Diana jest w ogóle możliwa - Diana
Szczęśliwa. Wtedy pogroził sobie palcem i pomyślał: wszystko to bardzo
pięknie, ale żebym tylko nie zapomniał wrócić, żebym tylko nie zapomniał
wrócić...
KONIEC
[ P R E Z E N T U J E ]
A. i B. Strugaccy - Pora deszczow
čěěęěěęěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěęěěęěě»
ş±±ş˛˛ş ł ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş Zeskanowal : S&C ł Format : RTF ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş ł ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş Data : 16.4.2002 ł Numer : 381 ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş ł ş˛˛ş±±ş
őěěéěěéěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěéěěéěěĽ
[ D O D A T K O W E I N F O R M A C J E ]
Panstwo schylkowej dyktatury. Wiktor Baniew, slawny i tolerowany przez
wladze pisarz, powraca do miasta swych urodzin. Miasto opanowane jest
przez mokrzaki - ludzi u ktorych specyficzna choroba genetyczna spowodowala
calkowita odmiennosc, zarowno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.
Baniew dostaje sie w sam srodek walki politycznej. Niektorzy staraja sie
wykorzystac - do swoich celow - fenomenalne talenty mokrzakow; niektorzy
zas - zniszczyc ich calkowicie majac jako bron nienawisc tlumu.
Tymczasem mokrzaki przygotowuja rozumiana na swoj sposob rewolucje.
Pewnego dnia z miasta znikaja wszystkie dzieci...
ÇÇěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěÇÇ
[ D O L A C Z D O N A S ]
Wciaz szukamy nowych czlonkow ! Jesli chcialbys dolaczyc do Scan-dal
i miec dostep do wszystkich ksiazek zeskanowanych przez grupe,odwiedz
nasza strone - www.scan-dal.prv.pl lub forum - www.bwforum.prv.pl aby
dowiedziec sie jak to zrobic.
ÇÇěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěÇÇ
[ T O C O W Y P U S C I L I S M Y ]
1. Zecharia Sitchin - Dwunasta Planeta
2. James Tiptree jr. - Houdson, Houdson, Do You Read ?
3. Philip K. Dick - Pani od ciasteczek
4. Tadeusz Boy - Zelenski - Slowka
5. Tomasz Kolodziejczak - Wstan i idz
6. Alistair MacLean - Athabaska
7. Robert Silverberg - W dol, do ziemi
8. Philip K. Dick - Za drzwiami
9. Patrick Suskind - Pachnidlo
10. Norbert Kilen - Programowanie Kart Dzwiekowych w TP
11. Adam Blaszczyk - Wirusy
12. Barbara Rosiek - Bylam Schizofreniczka
13. Michal Blazejewski - J.R.R. Tolkien, Powiernik Piesni
14. Andrzej J. Sarwa - Historie dziwne, straszliwe i przerazajace
15. Gajus Swetoniusz Trankvillus - Zywoty Cezarow
16. Krzysztof Borun - Male, zielone ludziki
17. Andre Norton - Rok jednorozca
18. Arkadiusz Jakubowski - Podstawy SQL
19. Glen Cook - Cien w ukryciu
20. Terry Pratchett - Eryk
21. Fredric Brown - Maz opatrznosciowy
22. William Tenn- Ludzki punkt widzenia
23. Janusz A. Zajdel - Paradyzja
24. Andre Norton - Swit 2250
25. Mikolaj Marchocki - Historia Wojny Moskiewskiej
26. Terry Pratchett - Blask Fantastyczny
27. Andrzej Sapkowski - Czas Pogardy
28. Feliks W. Kres - Polnocna Granica
29. Stephen W. Hawking - Krotka Historia Czasu
30. George Orwell - Folwark Zwierzecy
31. Alistair Maclean - Szatanski Wirus
32. Janusz A. Zajdel - Cala Prawda O Planecie Ksi
33. Gene Wolfe - Piesn Lowcow
34. Edgar Rice Burroughs - Ksiezniczka Marsa
35. Joe Haldeman - Wieczna Wojna
36. Andrzej Sapkowski - Krew Elfow
37. Graham Masterton - Kostnica
38. Walter Schellenberg - Wspomnienia
39. Glen Cook - Ponure Lata
40. Harry Harrison - Planeta Smierci 2
41. Terry Pratchett - Czarodzicielstwo
42. Andrzej Sapkowski - Chrzest Ognia
43. Dawid Weber - Placowka Basilisk
44. Philip K. Dick - Pelzacze
45. Philip K. Dick - Ubik
46. Robert Sheckley - Planeta Zla
47. Janusz A. Zajdel - Limes Inferior
48. Nina Drej - Za drzwiami mlodosci
49. Terry Pratchett - Straz! Straz!
50. Andrzej Sapkowski - Wieza Jaskolki
51. Joanna Chmielewska - Lesio
52. Prokopiusz z Cezarei - Historia Sekretna
53. Gajusz Juliusz Cezar - O Wojnie Domowej
54. Alistair Maclean - Wyscig ku smierci
55. Alistair Maclean - Lalka na lancuchu
56. Jeffrey Archer - Co do grosza
57. Andrzej Pilipiuk - 15 opowiadan
58. Roger Zelazny - Pan Swiatla
59. Agata Christie - Spotkanie w Bagdadzie
60. Alistair Maclean - Tabor
61. Janet Evanovich - Wytropic Milion
62. Janet Evanovich - Przybic Piatke
63. Terry Pratchett - Pomniejsze Bostwa
64. Terry Pratchett - Trolowy Most
65. Harry Harrison - Oblicza Ziemii
66. Harry Harrison - Wygnanie
67. Harry Harrison - Gwiezdny Dom
68. James Morrow - Miasto Prawdy
69. Vonda McIntyre - Opiekun Snu
70. Issac Asimov - Fundacja
71. Issac Asimov - Nastanie nocy
72. Issac Asimov - Nemesis
73. Ursula K. Le Guin - Grobowce Atuanu
74. Leszek Adamczewski - Zlowieszcze Gory
75. David Morrell - Piata Profesja
76. Janusz A. Zajdel - Cylinder van Troffa
77. Andrzej Ziemianski - Bomba Heisenberga
78. Stephen King - Siostrzyczki z Elurii
79. Stanislaw Esden-Tempski - Kundel
80. Karl Treumund - Saga o Nibelungach
81. Krzysztof Borun - Toccata
82. Krzysztof Borun - Czlowiek z mgly
83. Roger Zelazny - Dziewieciu Ksiazat Amberu
84. Roger Zelazny - Karabiny Avalonu
85. Roger Zelazny - Znak Jednorozca
86. Roger Zelazny - Reka Oberona
87. Roger Zelazny - Dworce Chaosu
88. Roger Zelazny - Atuty Zguby
89. Roger Zelazny - Krew Amberu
90. Roger Zelazny - Znak Chaosu
91. Roger Zelazny - Rycerz Cieni
92. Roger Zelazny - Ksiaze Chaosu
93. Antoni Pawlak - Ksiazeczka Wojskowa
94. Jacek Pankiewicz - F. Schubert idzie do czubkow
95. Jacek Wilczur - Ksiestwo SS
96. Dave Wolverton - Lowy Na Weze Morskie
97. Artur Szrejter - Mitologia Germanska
98. Michael Moorcock - Klejnot w czasce
99. Ciza Zyke - Goraczka
100. Clive Barker - 5 opowiadan
101. Walerian Lukasinski - Pamietnik
102. Philip K. Dick - Labirynt Smierci
103. Clive Barker - Ksiega Krwi II
104. Cizia Zyke - Sahara
105. A. i B. Strugaccy - Piknik na skraju drogi
106. Janko z Czarnkowa - Kroniki
107. Thomas Harris - Milczenie owiec
108. Stephen King - Skazani na Shawshank
109. Waldemar Lysiak - Dobry
110. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.1
111. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.2
112. William Tenn - Wyzwolenie Ziemi
113. Kurt Vonnegut - Tabakiera z Bagombo
114. Brian Aldiss - Non Stop
115. Jean M. Auel - Dolina Koni
116. Anne McCaffrey - Jezdzcy smokow
117. Adam Wisniewski-Snerg - Robot
118. Jeff Noon - Wurt
119. Terry Pratchett - Kolor Magii
120. Ursula K. Le Guin - Najdalszy brzeg
121. Ursula K. Le Guin - Swiat Rocannona
122. Harry Harrison - Planeta Smierci
123. Magazyn Science Fiction nr 1
124. J.S. Russell - Miasto Aniolow
125. Orson Scott Card - Doradca inwestycyjny
126. Anne McCaffrey - W pogoni za smokiem
127. Anne McCaffrey - Bialy Smok
128. Dan Simmons - Zaglada Hyperiona
129. Anna Brzezinska - Zbojecki Gosciniec
130. Brian W. Aldiss - Cieplarnia
131. Ursula K. Le Guin - Lewa Reka Ciemnosci
132. Poul Anderson - Trzy serca i trzy lwy
133. Jonathan Carroll - Kraina chichow
134. C. J. Cherryh - Przybysz
135. A. Cole i C. Bunch - Sten
136. Harry Harrison - Planeta Smierci 4
137. Harry Harrison - Planeta Przekletych
138. Harry Harrison - Planeta bez powrotu
139. Harry Harrison - Przestrzeni! Przestrzeni!
140. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki
141. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki 3
142. Harry Harrison - Filmowy wehikul czasu
143. Harry Harrison - 24 opowiadania
144. Henry Kuttner - 30 opowiadan
145. Jean M. Auel - Lowcy Mamutow
146. Terry Pratchett - Piramidy
147. Zbior opowiadan - Stalo sie jutro
148. Frederic Pohl - Gateway Brama Do Gwiazd
149. Frederic Pohl - Za blekitnym horyzontem zdarzen - Wan
150. Frederic Pohl - Spotkanie Z Heechami
151. Frederick Pohl - Dajmy szanse mrowkom
152. Poul Anderson - Nie bedzie rozejmu z wladcami
153. William Gibson - Mona Liza Turbo
154. Ira Levin - Zony ze Stepford
155. Jan Chryzostom Pasek - Pamietniki
156. Larry Niven - Pierscien
157. Arthur C. Clarke - 17 opowiadan
158. Glen Cook - Woda Spi
159. Orson Scot Card - Cien Endera
160. Alan Dean Foster - Sojusznicy
161. Alan Dean Foster - Krzywe Zwierciadlo
162. Alan Dean Foster - Wojenne Lupy
163. Siergiej Sniegow - Ludzie jak bogowie
164. Konrad Fialkowski - 19 opowiadan
165. Janusz A. Zajdel - 49 opowiadan
166. Gene Wolfe - Cien Kata
167. Larry Niven - 6 opowiadan
168. Gene Wolfe - 10 opowiadan
169. Roland Topor - Najpiekniejsza para piersi na swiecie
170. Jonathan Carroll - Czarny koktail i inne opowiadania
171. Janusz L. Wisniewski - Samotnosc w sieci
172. Terry Pratchett - Trzy wiedzmy
173. Clive Barker - Ksiega Krwi III
174. Stephen King - Carrie
175. Thomas Harris - Hannibal
176. Zbigniew Nienacki - Raz w roku w Skirolawkach
177. Philip Jose Farmer - Gdzie wasze ciala porzucone
178. Robert Sheckley - 50 opowiadan
179. Kate Wilhelm - Gdzie dawniej spiewal ptak
180. Desmond Bagley - Zloty kil
181. Stephen King - Strefa smierci
182. Ursula K. Le Guin - Planeta Wygnania
183. Michael Moorcock - Amulet Szalonego Boga
184. Terry Brooks - Kamienie Elfow
185. Joanna Chmielewska - Hazard
186. Alistair MacLean - Pociag Smierci
187. Clive Barker - Ksiega Krwi I
188. Wes Craven - Stowarzyszenie Fontanna
189. Clifford Simak - Czas jest najprostsza rzecza
190. Richard Bachman (Stephen King) - Wielki Marsz
191. Karl Michael Armer - 10 opowiadan
192. Ewa Bialolecka - 7 opowiadan
193. L. Spraque de Camp - Jankes w Rzymie
194. Jeremiej Parnow - Zbudz sie w Famaguscie
195. J.C. Pollock - Lista Goringa
196. Philip K. Dick - Galaktyczny Druciarz
197. Robert Sheckley - Niesmiertelnosc na zamowienie
198. J.R.R. Tolkien - Przygody Toma Bombadila
199. Ross Thomas - Voodoo
200. Glen Cook - Srebrny Grot
201. Robert Silverberg - Umierajac Zyjemy
202. Jacek Inglot - 10 opowiadan
203. Dymitr Bilenkin - 9 opowiadan
204. Frederik Pohl - 10 opowiadan
205. Krzysztof Borun - Prog Niesmiertelnosci
206. Kiryl J. Yeskov - Ostatni Wladca Pierscienia
207. Isaac Asimov - Fundacja i Ziemia
208. Emma Popik - Bramy Strachu
209. Desmond Bagley - Odwet
210. Winston Groom - Forrest Gump
211. L. Ron Hubbard - Pole bitewne, Ziemia
212. Terry Pratchett - Dysk
213. Clive Barker - Cabal nocne plemie
214. Terry Pratchett - Rownoumagicznienie
215. Anna Brzezinska - Zmijowa Harfa
216. Ursula K. Le Guin - Tehanu
217. Michael Moorcock - Rune Stuff Tom III
218. C.J. Cherryh - Ludzie z Gwiazdy Pella
219. Kazimierz Slawinski - Przygody kanoniera Dolasa
220. Greg Bear - Koncert Nieskonczonosci
221. Siddhattha Gotama - Dhammapada
222. Tybetanska Ksiega Umarlych
223. Roland Topor - Chmieryczny lokator
224. Colin Capp - Formy Chaosu
225. Dean R. Koontz - Odwieczny Wrog
226. John Fisher - Okiem Psa
227. J. K. Rowling - Harry Potter i wiezien Azkabanu
228. J. K. Rowling - Harry Potter i Kamien Filozoficzny
229. Janusz A. Zajdel - Prawo do powrotu
230. Alistair MacLean - Przelecz zlamanego serca
231. Alistair MacLean - Stacja arktyczna "Zebra"
232. J.R.R. Tolkien - Silmarillion
233. Roland Topor - Portret Suzanne
234. William Gibson - Swiatlo Wirtualne
235. Octavia E. Butler - Przypowiesc o siewcy
236. J. K. Rowling - Harry Potter i komnata tajemnic
237. Michal Psellos - Kronika...
238. Zbigniew Nienacki - Dagome Iudex t.3
239. John Grisham - Testament
240. Terry Pratchett - Wyprawa Czarownic
241. Barbara Rosiek - Kokaina
242. Clifford D. Simak - Pierscien wokol slonca
243. H.P. Lovecraft - Dagon
244. Jean M. Auel - Klan Niedzwiedzia Jaskiniowego
245. Don Wollheim proponuje - 1987 - Antologia
246. Don Wollheim proponuje - 1988 - Antologia
247. Don Wollheim proponuje - 1989 - Antologia
248. Robin Hobb - Uczen Skrytobojcy
249. Ursula K. Le Guin - Miasto zludzen
250. Antologia "Kroki w nieznane t.1"
251. Ray Bradbury - Kroniki Marsjanskie
252. Roland Topor - Dziennik paniczny
253. Robert Ludlum - Klatwa Prometeusza
254. Antologia "Dawka Milosci"
255. Marion Zimmer Bradley - Dom swiatow
256. David Weber - Krotka Zwycieska Wojenka
257. Anne McCaffrey - Spiew Smokow
258. J.T. McIntosh - Dziesiate podejscie
259. Terry Pratchett - Dywan
260. Alistair MacLean - Mroczny Krzyzowiec
261. Terry Pratchett - Mort
262. Terry Pratchett - Panowie i damy
263. Richard A. Knaak - WarCraft - Dzien Smoka
264. Terry Pratchett, Neil Gaiman - Dobry Omen
265. William S. Burroughs - Nagi Lunch
266. Mark Twain - Pamietniki Adama i Ewy
267. Fryderyk Nietzsche - Poza Dobrem i Zlem
268. Mark Twain - Listy z Ziemi
269. H.P. Lovecraft - Szepczacy w ciemnosci
270. Robert A. Haasler - Tajne sprawy papiezy
271. Robert A. Haasler - Zbrodnie w imieniu Chrystusa
272. Grzegorz Babula - A To Mistyka
273. Wiktor Suworow - Akwarium
274. Wojciech Eichelberger - Kobieta bez winy i wstydu
275. Terry Pratchett - Ruchome obrazki
276. James P. Hogan - Najazd z przeszlosci
277. Neil Gaiman - Gwiezdny Pyl
278. Anne McCaffrey - Piesn krysztalu
279. Rudyard Kipling - Ksiega Dzungli
280. Rudyard Kipling - Druga Ksiega Dzungli
281. Thor Heyerdahl - Wyprawa Kon-Tiki
282. J.J.Sempe, R. Goscinny - Wakacje Mikolajka
283. Gottfried A Burger - Przygody Munchausena
284. Jozef Flawiusz - Wojna Zydowska
285. Terry Pratchett - Ciemna Strona Slonca
286. Joseph Heller - Paragraf 22
287. Piers Anthony - Zrodla Magii
288. Michail Bulhakow - Mistrz i Malgorzata
289. Terry Pratchett - Kosiarz
290. J.M. Bochenski - Wspolczesne metody myslenia
291. Andrzej Krzepkowski - Obojetne planety
292. Arthur C. Clarke - Spotkanie z Rama
293. Abe Kobo - Kobieta z Wydm
294. John Grisham - Firma
295. G.G. Marquez - Kronika Zapowiedzianej Smierci
296. Jose Saramago - Miasto Slepcow
297. Terry Pratchett - Johnny i Bomba
298. A.A. Milne - Kubus Puchatek
299. Anne McCaffrey - Sassinak
300. Nicholas Negroponte - Cyfrowe Zycie
301. Roger Zelazny - Aleja Potepienia
302. Elaine Cunningham - Obrzed Krwi
303. William Saroyan - Tracy i jego tygrys
304. Arthur Bloch - Prawa Murphy'ego
305. Harry Harrison - Stalowy Szczur Spiewa Blesa
306. M. Heindel - Astrologia
307. Harry Harrison - Na zachod od Edenu
308. Krystyna Siesicka - Zapalka na zakrecie
309. Stephen King - Zielona Mila
310. Glen Cook - Biala Roza
311. Harry Harrison - Zima w edenie
312. Neil Gaiman - Dym i lustra
313. Kazimierz Sejda - CK Dezerterzy
314. David Brin - Listonosz
315. Harry Harrison - Powrot do Edenu
316. Clive Cussler - Podniesc Tytanica
317. Krystyna Siesicka - Pejzaz Sentymentalny
318. Arnold Mindell - Praca nad samym soba
319. Albert Speer - Wspomnienia
320. M.Dyakowski - Dyaryusz wiedenskiej okazyji
321. Maciej Zerdzinski - Opuscic Los Raques
322. Fenix 0'90
323. Robert A. Heinlein - Daleki Patrol
324. J.J.Sempe, R. Goscinny - Joachim ma klopoty
325. J.J.Sempe, R. Goscinny - Rekreacje Mikolajka
326. Marcin Wolski - Tragedia Nimfy 8
327. John Gray - Mezczyzni sa z Marsa a kobiety z Wenus
328. Ignacy Radziejowski - Pamietnik powstancca 1831 roku
329. Stanislaw Lem - Fiasko
330. Tomasz Olszakowski - Pan Samochodzik i Arka Noego
331. Sharon Shinn - Zona Zminennoksztaltnego
332. Feliks W Kres - Krol Bezmiarow
333. Maria Niklewiczowa - Bajarka opowiada
334. Stanislaw Lem - Pokoj na Ziemi
335. Stanislaw Lem - Eden
336. Stanislaw Lem - Katar
337. Robert Harris - Vaterland
338. Raymond E. Feist - Ksiaze Krwi
339. Arthur C. Clarke - Rama II
340. Anne McCaffrey - Krysztalowa Wiez
341. Anne McCaffrey - Sen jak smierc
342. Krystyna Siesicka - Zapach Rumianku
343. Neil Gaiman - Nigdziebadz
344. Alvin i Heidi Toffler - Budowa Nowej Cywilizacji
345. J.R.R. Tolkien - Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
346. Martin Gray - Wszystkim, ktorych kochalem
347. A.A. Milne - Chatka Puchatka
348. Tom Clancy - Oblezenie
349. Herodian - Historia Cesarstwa Rzymskiego
350. Connie Willis - Przewodnik Stada
351. Robert A. Heinlein - Drzwi do lata
352. Stanislaw Lem - Doskonala Proznia
353. Jack L. Chalker - Charon
354. Demond Bagley - List Vivero
355. Alistair MacLean - HMS Ulisses
356. Feliks W. Kres - Pieklo i szpada
357. Ken Kesey - Lot nad kukulczym gniazdem
358. H.P. Lovecraft - Cos na progu
359. Marek Holynski - E-mailem z Doliny Krzemowej
360. Witold Jablonski - Dzieci Nocy
361. Graham Masterton - Czternascie obliczy strachu
362. Herodot - Dzieje
363. Jozef Pilsudski - Moje pierwsze boje
364. Robert Spector - Amazon.com
365. Robert Ludlum - Krucjata Bourne'a
366. Tadeusz Markowski - Umrzec, aby nie zginac
367. Joanna Chmielewska - Wszystko czerwone
368. Tony Buzan - Podrecznik szybkiego czytania
369. Stanislaw Lem - Glos Pana
370. William Gibson - Neuromancer
371. Pawel Jasienica - Rozwazania o wojnie domowej
372. Alfred Szklarski - Tomek u zrodel Amazonki
373. Alfred Szklarski - Tomek wsrod lowcow glow
374. Philip K. Dick - Paszcza Wieloryba
375. Lloyd Biggle, Jr - Pomnik
376. G. G. Marquez - Sto lat samotnosci
377. Herrmann Hors - Jan Pawel II zlapany za slowo
378. Anne McCaffrey - Pokolenie wojownikow
379. John Grisham - Raport Pelikana
380. Robert E. Howard - Conan Najemnik
381. A. i B. Strugaccy - Pora deszczow
[ Zawsze aktualna liste zeskanowanych przez nas ksiazek znajdziesz pod ]
[ adresem http://www.s-d.releases.prv.pl ]
ÇÇěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěÇÇ
[ K O N T A K T ]
WWW : www.scan-dal.prv.pl
FORUM : www.bwforum.prv.pl
e-mail : [email protected]